Rozmowy

Piotr Gajda – Sylwetka poety. Rozmowa z Marcinem Bałczewskim [w:] „Plaster Łódzki”, 14.01.2010 r.

Piotr Gajda - ostatnimi czas jeden z najczęściej nagradzanych poetów naszego województwa. Zainteresowany duchowością w świecie, w którym wszyscy gdzieś pędzą.

Marcin Bałczewski: Piotr Gajda, jakim jest poetą? Jaka poezja go interesuje, jako autora i odbiorcy?

Piotr Gajda: Świadomym własnych ograniczeń i tematycznych fobii. Jest poetą marnującym czas i siły na śmiertelną, wewnętrzną walkę świata rzeczywistego z tym własnym, opisywanym za pomocą języka poezji. Jeżeli poeta pisze, że cierpi, to ja mu wierzę i badam, czym poplamił kartkę; jakimi płynami ustrojowymi. U Rafała Wojaczka były to sperma i ekstrementy, u Izy Kawczyńskiej miesięczna krew, u Radosława Kobierskiego łzy…To pierwsze przykłady tego, kogo czytuję, jakie przyszły mi w tej chwili do głowy…

M.B.: Może się mylę, ale czytając Twoje wiersze, czuję że towarzyszy im smutek. W jednym z artykułów o Tobie przeczytałem, że interesują Cię ludzie przegrani, poza wielkim światem. "Przeraża mnie pęd świata, w którym brakuje duchowości" - tak kiedyś mówiłeś. I nadal tak jest? Nie jesteś znużony "drążeniem" tego tematu?

P.G.: Tak, jestem poetą wiecznie smutnym, he,he! Chociaż często uśmiecham się, śmieję, ale to wygląda tak jakbyś patrzył we mnie jak w weneckie lustro. Nie widzisz tego, co znajduje się za nim, a za nim jest to, co bez przerwy wyziera z moich wierszy. Wytrychem, którym w dowolnej chwili możesz otworzyć drzwi do moich frustracji jest pytanie o moje życie rodzinne i zawodowe. Czyż więc, nie mieszczę się w definicji człowieka przegranego? Tak, życie generalnie mnie nuży. Nie nuży mnie natomiast pisanie o tym. Nie mam wyjścia, jako poeta muszę pisać prawdę, że w moim niedoskonałym ciele mieści się całe jezioro duchowości pokryte cienkim lodem i zawsze wtedy, kiedy po nim stąpam, czuję się jak astmatyk w szkole gladiatorów.

M.B.: Od pewnego czasu jesteś notorycznym zwycięzcą konkursów poetyckich. Masz jakąś receptę? Wiem, że część poetów pisze wiersze pod konkretny konkurs, jurorów, jak to jest z Tobą? I co robisz z nagrodami :)?

P.G.: Nie przesadzaj. Za mało wierszy, za mało chęci, żeby brać udział w konkursach tak często, by stało się to "notoryczne". Recepty na bycie ich laureatem nie mam, nigdy też nie piszę pod dany konkurs, bo to zmęczyłoby mnie bardziej, niż dajmy na to 10 godzin pracy w hurtowni dywanów. Wysyłam te same teksty, które potem znajdą się w moich książkach. Łatwo to sprawdzić. Co robię z nagrodami? Zazwyczaj je odbieram, he,he!

M.B.: Nie mogę nie zapytać Cię o "Hostel". Twój debiut został bardzo dobrze przyjęty w środowisku. Mógłbyś zdradzić jak powstawał. I od razu kolejne pytanie, czy masz pomysł na kolejny tomik?

P.G.: To prawda, że miał pięć czy sześć pozytywnych recenzji i jedną złą. Myślisz, że to potwierdza Twoją tezę? Ja wciąż tego nie wiem, jak on tak naprawdę jest postrzegany. Owszem, miałem dobre sygnały od osób, które mają pewien wpływ na to, że został w ogóle zauważony w całej masie podobnych publikacji, ale były to tylko dalekie echa, jakieś urywki zdań. Nie mam o to pretensji, tomik nie był w cywilizowany sposób dystrybuowany, trudno było go kupić. Może to i lepiej, że dotarł tak naprawdę wyłącznie do tych, którzy chcieli go przeczytać, a w dodatku potrafili go zdobyć? Pisałem go tuż po porzuceniu stałej pracy, krótkotrwałej emigracji zarobkowej i trzymiesięcznego bezrobocia. Dlatego wiersze z „Hostelu” są wypełnione egzystencjalnym strachem, który zamierzam dalej twórczo eksplorować. Teraz kończę „Wypchane zwierzęta”, moją drugą książkę poetycką.

M.B.: O czym będziemy mogli w niej przeczytać?

P.G.: Przede wszystkim o mnie, a więc znowu dosyć egoistycznie. 

M.B.: Może jakaś literacka anegdota? Kiedyś moja znajoma jako nagrodę w pewnym konkursie otrzymała kwiatka doniczkowego, może Tobie przydarzyło się coś podobnego?

P.G.: Mam puchar z tabliczką, na której widnieje inskrypcja: „Mistrz Polski Poezji”. Może być?

M.B.: A to na konkretny okres, czy na całe życie?

P.G.: Kurczę, zapomniałem się o to zapytać…Ale to prawdopodobnie jest tak jak z mistrzami w boksie. Ile federacji bokserskich, tylu mistrzów świata, he, he!   

M.B.: Tradycyjnie na zakończenie -  rady dla początkujących poetów. Masz jakieś?

P.G.: Niestety, żadnych. W pewnym sensie poeta za każdym razem, kiedy zaczyna pisać nowy wiersz, książkę, jest „początkującym”. Od nowa zmaga się ze sobą i z językiem. Cóż mogę w tej sytuacji powiedzieć początkującym poetom? Może tylko to: jeżeli zacznie Was boleć,  znaczy to, że jesteście na dobrej drodze.

_______________________________________________________________

KAŻDY INTELIGENTNY CZŁOWIEK MUSI BYĆ SCHIZOFRENIKIEM” 
Z Piotrem Gajdą rozmawia Maciej Robert [w:] "Reymont.pl", lipiec 2010 r.

Piotr Gajda, tomaszowski poeta związany z łódzkim środowiskiem literackim, autor świetnie przyjętego debiutu Hostel, opublikował swoją drugą książkę poetycką. Tom Zwłoka (dostępny wraz z najnowszym numerem kwartalnika "Arterie") jest już do nabycia w księgarniach. Specjalnie dla nas autor opowiada o jego powstawaniu. 

Maciej Robert: Zazwyczaj publikacja drugiej książki jest dla autora nie lada wyzwaniem. Jak to wyglądało w twoim przypadku? 

Piotr Gajda: Myślę, że druga książka rzeczywiście jest pewnym rodzajem wyzwania. To okazja, żeby poeta zadał sobie przynajmniej dwa pytania: czy jest mu ona potrzebna, a zwłaszcza, czy jest ona potrzebna komukolwiek jeszcze? Jeśli na przynamniej jedno z nich odpowiedź jest pozytywna, bez zbytniej ujmy dla świata można podjąć kolejną próbę. 

W „Hostelu”, swoim debiutanckim tomie, zaproponowałeś wyrazistą poetykę, która – przynajmniej po części – jest kontynuowana w „Zwłoce”. Świadomie pragnąłeś nawiązywać do „Hostelu”? A może starałeś się przełamać wypracowane w debiucie wzory? 

W każdym razie niczego nie kalkulowałem. Pozwoliłem tym wierszom „pisać się” z pełną świadomością ich podobieństwa do tych, które zawarłem w swoim debiucie. Być może także ze świadomością ich niedoskonałości. Gdzieś tak pod koniec układania książki doszedłem do wniosku, że zupełnie mi nie zależy na tym, czy „Zwłoka” to umownie rzecz ujmując „Hostel 2”. Zależało mi wyłącznie nad tym, żeby ukończyć tomik i zawrzeć w nim w miarę wyraziste, osobne wiersze, które miałyby szansę kontynuować to, co rozpocząłem w swoim debiucie. Kreowanie indywidualnego, poetyckiego świata. 

Twój nowy tom miał nosić tytuł „Wypchane zwierzęta”. Czym jest spowodowana ta nagła zmiana tytułu? 

Poprzedni nie definiował w pełni tego, co chciałem wyrazić. Stąd zmiana, która nie była rewolucyjna, a ewolucyjna… 

Zwłoka” jest niezwykle jednolita, wręcz radykalna w kreowaniu pewnej poetyckiej wizji. Można by nawet powiedzieć, że ilość takich obrazów jak krew, martwe zwierzęta, mróz, popiół staje się ryzykowna. Nie bałaś się podjęcia takiego metaforycznego ryzyka? 

Umówmy się, że chciałem „pojechać po bandzie”, stworzyć coś klaustrofobicznego, wręcz „podprogowo brzydkiego”. Ale zarazem prawdziwego. Jestem zwolennikiem teorii, że każdy inteligentny człowiek we współczesnym świecie nie ma wyjścia i w pewnym stopniu musi być schizofrenikiem. I taki jest mój świat, mój język, taka jest moja rola poety. Rejestrować „rozdźwięk” pomiędzy światem zewnętrznym i wewnętrznym, zastanawiać się, który z nich jest bardziej realny i tak naprawdę determinuje wszystko, decyduje o wszystkim. Co powoduje, że w każdym z nas prędzej, czy później zatrzaskują się jakieś drzwi. Cóż, żeby tego dokonać podejmę każde ryzyko, wykorzystam każdy poetycki topos, rekwizyt… Ryzyko, które masz na myśli, nie ma znaczenia w kontekście przejrzystości zapisu, ponieważ nie zawsze to właśnie forma (technika) decyduje o „jakości rejestracji”. 

Nie bałeś się porównań z obśmianym niedawno przez Rafała Wawrzyńczyka modnym stylem młodej poezji, nazwanym przez tego krytyka „poezją somatyczną”, operującą podobnymi atrybutami do tych użytych w „Zwłoce”? 

O ile sobie przypominam głos krytyczny Rafała Wawrzyńczyka odnosił się głównie do propozycji poetyckiej Joasi Lech. Cóż, traktuję go wyłącznie jako jedną z opinii, której przeciwstawiam nominację „Zapaści” do kilku ważnych nagród poetyckich. Chcę przez to powiedzieć, że cały czas obracamy się w zamkniętym kręgu subiektywnych ocen, które dopiero w odległej cezurze czasowej nabiorą pewnej ostrości. W ogóle nie myślę o porównaniach, modach, młodej poezji. Owszem, często myślę o upływie czasu, o tym, że zbyt dużo go zmarnowałem na to, żeby „układać się” z życiem i z codziennością. Ale taka jest cena naszej egzystencji. A już na pewno nie rozmyślam nad znaczeniem pojęcia „poezja somatyczna”… 

Na ile pewne zjawiska i pewne nazwiska związane z najnowszą polską poezją są ci bliskie? Myślę tutaj choćby o Honecie, Kobierskim czy Jaroszu. 

Zwłaszcza z Kobierskim i Jaroszem czuję pewne pokrewieństwo na poziomie emocjonalności wiersza. Dodałbym tu jeszcze Grzebalskiego, Woźniaka i poniekąd Elsnera. Co do Romana Honeta nie mam prostej odpowiedzi, więc zostawmy tu pewien stopień niedomówienia… 

Wolisz właściwie postrzegać poezję jako zbiór indywidualności, czy raczej skupisko pewnych grup? Sam jesteś związany z łódzkim środowiskiem, jesteś zaliczany do tzw. „dykcji łódzkiej”. Jakie są plusy (i – ewentualnie – minusy) bycia członkiem poetyckich stowarzyszeń? 

Powtarzam to do znudzenia. Z określeniem „dykcja łódzka” byłbym bardzo ostrożny. Nie czuję absolutnie żadnego pokrewieństwa z indywidualną dykcją Roberta Miniaka, Rafała Gawina, Michała Murowanieckiego, Krzysztofa Kleszcza, Moniki Mosiewicz, czy wreszcie Przemka Owczarka. Łódź, to raczej miejsce geograficzne, niż endemiczne. „Arterie” – pismo, wokół którego na chwilę obecną niejako skupiamy się, to w dużej mierze projekt Przemka, Agnieszki Owczarek, Madzi Nowickiej, Rafała i Michała, aniżeli „organ” określonej dykcji lub grupy. Znamy się, lubimy i cenimy, ale osobiście ograniczyłbym się do sformułowania „środowisko”. Bycie jego częścią w moim przypadku zaowocowało wydaniem dwóch książek i możliwością poznania wielu wspaniałych ludzi związanych z Łodzią, ale już niekoniecznie z pismem, czy personalnie z nami. 

Mam wrażenie, że typ poezji, który ostatnio wzbudza największe uznanie u krytyków, czyli poezja (post)lingwistyczna, intelektualna, nierzadko trudna do rozszyfrowania, jest ci kompletnie obca? 

Jestem wystarczająco skomplikowany jako jednostka, świat wokół mnie jest wystarczająco skomplikowany, jak również moje z nim relacje. Osobiście, nie widzę powodu, abym musiał komplikować język, za pomocą którego opisuje moje w nim (świecie) miejsce. Niemniej rozumiem, jeśli ktoś artykułuje taką potrzebę. 

Emocje i imaginacje – to, jak mniemam, dla ciebie ważniejsze od językowych gierek? 

Jakiekolwiek „gierki”, nie tylko te językowe, są mi obce już na poziomie poetyckiej mentalności. Imaginacja poety, to coś na tyle poważnego, że nie zawaham się użyć tego określenia – poważnego śmiertelnie. W tym sensie jestem „poetą totalnym”, który nie ukrywa się za „warsztatowym makijażem”. Stąd bywam jednocześnie „autorem naiwnym”, ale i czasami autentycznym. 

Jednakże nie odżegnujesz się całkowicie od lingwistycznych koneksji, pozwalając sobie na językowe zabawy. Czy „Budda, żółty jak budyń” albo zbitki typu „Bóg, płonący stóg albo żrący ług” są dla ciebie jedynie badaniem brzmieniowych możliwości języka czy mają realne przełożenie na treść i atmosferę wiersza? 

Wróćmy do chłodnej kalkulacji. U mnie ona nie występuje, za to w całej rozciągłości znaleźć można w moich wierszach ślady „boskiej ingerencji”, albo prościej i mniej pompatycznie – pewnej językowej intuicji, która czasem wpływa na konkretną frazę, albo na całościową atmosferę wiersza. W tym sensie „brzmieniowe możliwości języka” są tożsame z moimi możliwościami intuicyjnymi, warsztatowymi, albo wyobrażeniowymi. Widać stąd w całej rozciągłości, że zgodnie z tym jak to trafnie wobec mnie definiuje Wojtek Kass, raczej nie jestem „mózgowcem”. 

Czy zawieszenie, od którego rozpoczynasz otwierający tom wiersz „Prawidła”, a także motto z Ciorana, podkreślające wagę okresu przemian oraz tytuł, który można odczytywać również jako odroczenie, ma jakiś związek z etapem twojej twórczości (a może życia?), na którym się obecnie znajdujesz? 

Cieszę się, że tak trafnie to odczytałeś. Na poziomie twórczości dziś odrzucam pośpiech, który spowodował, że w przeciągu dwóch lat napisałem dwie książki. Zwróć uwagę, że to tempo narzucił mi mój własny życiorys. Nieśmiałe próby poetyckie pod koniec lat osiemdziesiątych, a potem kompletny bezwład, aż do roku 2000, a właściwie 2007, kiedy to „demo”, z którego zrodził się potem mój właściwy debiut otrzymało nominację do nagrody im. Jacka Bierezina. I cały czas towarzysząca temu determinacja polegająca na tym, że jeśli już miałbyś siebie jakoś zdefiniować, jedyna przychodząca na myśl definicja brzmi: „poeta”. To fiksacja i mam tego świadomość. Niemniej, nadal uważam, że te najważniejsze wiersze są jeszcze przede mną. Zwlekam, być może łudzę się, że to moje założenie jest prawdziwe. 

To nic trudnego wymyślić karawanę liżącą strup”. Podczas pisania wierszy zawierzasz bardziej wyobrażeniowej kreacji czy raczej zdajesz się na popatrywanie i podsłuchiwanie rzeczywistości? 

I tu myślę, byłem najbliżej Romana Honeta, na co zresztą zwrócił mi uwagę Przemek Owczarek, uważny redaktor książki. „Ośmielona wyobraźnia”, to nośne określenie a w przypadku twórczości Honeta niezwykle trafne, z tym, że u mnie pełni ono rolę usługową wobec wydobywanych z własnej podświadomości obrazów. Nie mogą być one kompletnie oderwane od rzeczywistości, ponieważ bez interakcji z nią, nie ma takiej możliwości, aby w ogóle mogły być „żywe”. Wiersz kompletnie oderwany od określonego emocjonalnego kontekstu, jest zaledwie hologramem. 

A sen? Jak ważna jest jego rola? 

Sen uświadamia mi, co to jest „nicość”. 

Otwórz szeroko oczy i wywietrz dom z umarłych” – piszesz w ostatnim wierszu. Czy to zapowiedź przyszłych zmian w twojej poezji? 

Nie mam pojęcia. Wiem jedno, do następnej książki chciałbym wpuścić nieco „powietrza”. Dalsza intensyfikacja dykcji, to już byłaby chyba jednostka chorobowa. Choć z drugiej strony trzeba przekraczać granicę, wyznaczać ją sobie za każdym razem od nowa. Wtedy nie jest już jakimkolwiek ograniczeniem, a jedynie linią horyzontu.

_______________________________________________________________

Jeszcze zdarzają się wiersze –  [w:] „Robert Rutkowski – Blog Literacki”, październik, 2010 r. , Kwartalnik Literacko-Artystyczny "sZAFa", Nr 42 marzec 2012 r.

Po raz pierwszy na Światłoczułość Piotra Gajdy trafiłem w antologii prezentującej wiersze laureatów VII Edycji Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. C. K. Norwida. Wracałem do tego tekstu wielokrotnie, wchodziłem w klaustrofobiczne obrazy rodem z Hostelu, w mroczną sień, w ciemność przedzieraną co chwilę światłem astmatycznej żarówki. W końcu czytałem na głos, za każdym razem powtarzając jak mantrę: jeszcze zdarzają się wiersze.

Kiedy dostałem egzemplarz autorski Zwłoki, tomiku, z którego pochodzi Światłoczułość, był to oczywiście pierwszy wiersz, którego poszukałem w spisie treści. I tu spotkała mnie niespodzianka. Tekst, który nie tak dawno zrobił na mnie ogromne wrażenie, tutaj prezentował się skromniej, był  nieco krótszy, pozbawiony kilku sugestywnych obrazów. Czy stracił przez to swoją siłę rażenia i to, co zwykłem nazywać płynnością poetyckiej narracji? Trudno powiedzieć. Na pewno wciąż pozostaje jednym z lepszych wierszy, jakie zdarzyło mi się ostatnimi czasy czytać.

Przywiązany do pierwszego wrażenia, bardzo długo zastanawiałem się, którą wersję Światłoczułości tutaj zamieścić. Zdecydowałem się ostatecznie na tę tomikową, ponieważ jest to ostatnia autorska odmiana tekstu i z tego powodu potraktowałem ją jako wiążącą .

Poniżej wiersz i krótka rozmowa z Piotrem Gajdą. Zapraszam do komentowania i dzielenia się swoimi spostrzeżeniami.

Światłoczułość

Dusza ulatnia się jak gaz z piecyka, ciało to prodiż,
który kopie prądem. Wyjmuję z niego dziecko,
spalone i czarne. Lubisz zapach markerów, tatusiu,
narysujesz słoneczko? Weź żółty, do pępka dorysuj
promienie i zacznie świecić, żebym przestała się źle śnić.

Komu, córeczko? Matce, z którą w polarną noc sadziłem
las, żeby w chłodny poranek nie zabrakło opału? Mnie,
bo wpatrywałem się w astmatyczną żarówkę, aż oślepłem
i usłyszałem, jak ciemność ustępuje przed jej suchym

kaszlem? Należałaś do niej, chowała cię po kątach
albo w mrocznej sieni. Dała nam ciebie i odebrała, a teraz
poniewiera się w piekle. Wciąż mamy prąd i odwiedzają nas
iskry, od których wcale nie jest jaśniej. Nasze cienie robią się
szare. Pod podłogą bije serce myszy.

Robert Rutkowski: Nie jest to kwestia najważniejsza, pozwól jednak, że od niej zaczniemy. Czytałem co najmniej trzy wersjeŚwiatłoczułości. Dlaczego je publikowałeś? Nie lepiej było poczekać na wersję, którą uznałbyś za ostateczną?

Piotr Gajda: Tak,to należy wyjaśnić. Jak wiesz, uważny poeta „stwarza wiersz” do samego końca, ze zrozumiałych względów będąc jednocześnie nie tylko jego autorem, ale także jego pierwszym czytelnikiem i krytykiem. Kwestia polega na tym, gdzie stawia cezurę,wskazuje moment, w którym uważa swój tekst za skończony. Dla mnie taką chwilą jest publikacja wiersza w książce, nie w czasopiśmie literackim, nie w Internecie i nie, dajmy na to, w jakiejś antologii pokonkursowej. Oczywiście, wchodzimy tutaj na grząską ścieżkę, bo druk kilku wersji tego samego wiersza w różnych miejscach to ewidentny brak dyscypliny, ale i świadectwo pewnej epistemologii.

RR: Czy tomikowa wersja wiersza jest wynikiem Twojej pracy nad tekstem, czy może raczej współpracy z Przemkiem Owczarkiem, który był redaktorem Zwłoki? W jaki sposób w ogóle pracujesz, jeśli to nie tajemnica?Dajesz się ponieść obrazom, a potem w nich „sprzątasz”, czy może proces pisania jest ściśle podporządkowany myśli i temu, co chcesz danym tekstem powiedzieć?

PG: „Przepracowywałem” Światłoczułość raz, może dwa razy, ponieważ po opublikowaniu jej pierwszej wersji (bodajże na portalu poetyckim Poezja Polska) zdumiałem się, kiedy czytelnicy odebrali ten wiersz wyłącznie jako tekst o dzieciobójstwie, odwołując się do strasznego zdarzenia z Łodzi (z powodów socjalnych matka mordowała tam swoje nowonarodzone dzieci, a potem wspólnie z mężem ukrywała je w beczkach). Tymczasem ja o wspomnianej zbrodni w ogóle nie myślałem, nie brałem jej pod uwagę jako leitmotivu mojej historii. Dlatego też,aby uciec od tej interpretacji, zrezygnowałem z jednego z rekwizytów wiersza, którym początkowo była właśnie tak jednoznacznie kojarząca się beczka. Już w trakcie mojej współpracy z Przemkiem Owczarkiem wiersz przybrał jeszcze inną postać — zwłaszcza w puencie. Tu muszę wrócić nieco do historii. Otóż Przemek był również redaktorem mojego debiutu. Wówczas nie zgodziłem się na żadne zmiany w układzie Hostelu, a zaledwie na zmiany kosmetyczne w samej materii wierszy. Tym razem przystałem na wszystko, ponieważ w pewnej chwili utraciłem pewność co do tego, czy napisałem wystarczająco dobrą rzecz, by pozwolić sobie na komfort nie przyjmowania do wiadomości żadnych uwag na temat jej zawartości i konstrukcji. A i mój redaktor podszedł do tych wierszy w ich pierwotnej postaci dosyć krytycznie. Dlatego tym razem pozwoliłem mu ingerować znacznie głębiej w strukturę tekstu, zachowując oczywiście przy tym całkowitą niepodległość, ponieważ cały czas rozmawiamy o formie, a nie o treści. Jeśli mam być szczery, to moja puenta dzisiaj podoba mi się bardziej, niż ta zapisana w formie poredakcyjnej. Niemniej wersja z książki jest wersją ostateczną tego wiersza. Jeśli zaś chodzi o tzw. technikę… Zawsze najpierw myślę o tym, co mam do przekazania i czy nie jest to zbyt egoistyczne; czy wiersz, który mam zamiar napisać, nie będzie tekstem adresowanym wyłącznie do mnie. Jednym zdaniem, czy jego egoizm nie przeszkodzi mu w zdobyciu się na pewien uniwersalizm. Następnie szukam tego, co nazywam „frazą otwarcia”, klucza otwierającego bramę mojej wyobraźni i języka. Cała reszta to już obszar mistyki i intuicji, który trudno jest mi do końca zdefiniować.

RR: Pamiętasz okoliczności powstania tego wiersza?

PG: Doskonale pamiętam, skąd wzięła się jego „fraza otwarcia”. W tym przypadku był to wers: Lubisz zapach markerów, tatusiu...?. Słowa te wypowiedziała moja córka, adresując je wówczas do mamy (żona jest plastyczką i akurat wykonywała w domu jakieś prace zlecone, posługując się właśnie tym narzędziem). To pytanie w jakiś sposób zafascynowało mnie, dlatego postanowiłem je wykorzystać. Aby móc z kolei dogłębnie odpowiedzieć na Twoje pytanie,ujawnię coś ze swojej prywatności. Otóż mamy z żoną dwójkę dzieci, a powinniśmy mieć trójkę. I to drugie w kolejności dziecko, któremu natura nigdy nie pozwoliła przyjść na świat, czasem mi się śni. Od dawna nosiłem się z zamiarem napisania o nim wiersza, ponieważ odkryłem, że pod względem emocjonalnym doświadczam poczucia straty…

RR: Przypuszczałem, że jest to wiersz także i o tym, jednak to sprawa tak delikatna, że nie miałem śmiałości Cię o nią zapytać wprost. Trudno zmierzyć się z takim wydarzeniem  życiowo (mówię zperspektywy ojca), a co dopiero literacko. Czy, pisząc ten wiersz, czułeś, że dotykasz czegoś nieuchwytnego, niesłychanie ważnego, a jednocześnie kruchego? Domyślam się, że ostrożność, z jaką zasiadałeś do pisania Światłoczułości musiała być nie lada ciężarem…

PG: No tak, poeta to zazwyczaj „człowiek obdarty ze skóry”. To ten, który w każdym prawie wierszu dokonuje publicznej ekspiacji. W tym konkretnym przypadku obawiałem się popadnięcia w banał, jak i tego, że moje osobiste wzruszenie wystąpi z brzegów. Dlatego ręka musiała pisać pod dyktando poety, a dopiero na drugim miejscu pod dyktando ojca. Jak sam wiesz, taki podział to niezwykle cienka granica, albowiem takimi jesteśmy poetami, jakimi jesteśmy ludźmi i odwrotnie. Będąc człowiekiem z gruntu naiwnym, nie zakładam w tym przypadku jakiejkolwiek kalkulacji.

RR: Czym jest poezja, która nie ocala? Mam wrażenie, że ta myśl z wiersza Czesława Miłosza musi być Ci niezwykle bliska. Poprzez tę myśl czytam Hostel i Zwłokę.

PG: Z wiekiem otaczający nas świat wydaje się być wyłącznie pogorzeliskiem naszych marzeń i młodzieńczych idei. Jako poeci, jesteśmy w stanie uratować wyłącznie duszę, ponieważ ciało i tak w końcu sczeźnie. Musimy wciąż od nowa wykrzesywać z siebie akty ducha, a nie skupiać całej uwagi wyłącznie na aktach notarialnych. Nie myślmy od razu o ratowaniu całego narodu, zacznijmy od uratowania jednego człowieka — siebie.

RR: W Światłoczułości odnajduję niemal wszystkie konstytutywne cechy Twojej poetyki: sugestywne, dość klaustrofobiczne obrazowanie, płynną mimo swej gęstości frazę i charakterystyczny niepokój, który mówi, że jest jeszcze coś w tym wierszu, coś co rozgrywa się na drugim planie, poza słowami. Światłoczułość mogłaby się chyba bez problemu znaleźć w Hostelu, który, można powiedzieć, rozgrywa się w czterech ścianach świata.

PG: Nie mógłbym temu zaprzeczyć. I nie zamierzam. Pytanie brzmi, czy pisanie wciąż o tym samym staje się w końcu jałowe? Czy konstruowanie własnego świata za pomocą określonej dykcji to błąd, czy poetycka dojrzałość?

RR: Odpowiedziałeś już sobie na te pytania? W którą stronę pójdzie Piotr Gajda w swojej kolejnej książce?

PG: To jedno z tych pytań, na które nie umiem odpowiedzieć, a właściwie nie chcę. Roi mi się tylko w głowie, że tym razem spróbuję odejść od grzebania się w popiołach na tyle, na ile okaże się to w moim przypadku możliwe.

RR: Na poziomie samego już tekstu Światłoczułość jest dla mnie wzruszającym wierszem o daremności i próbie wyjścia poza nią. W samym języku wiersza czuje się natomiast rezygnację, jałowość podejmowanych wysiłków, by tę daremność przezwyciężyć. Alternatywą dla ciemnej scenerii tego tekstu jest światło, którym miało być dziecko, ale i ono okazuje sięspalone i czarne, a więc skazane na ciemność już w chwili przyjścia na świat (ileż w tym Ciorana, z którego cytat posłużył Ci za motto tomiku). Słowem kluczem jest również pojawiający się w pierwszej i trzeciej strofie prąd, który interpretuję po bergsonowsku. Najbardziej przejmujący jest jednak dla mnie wspomniany motyw światła, prawdziwego, naturalnego światła, którego w zasadzie (poza tytułem) w tym wierszu nie ma. Gdy mówisz o świetle, jest ono sztuczne (narysowane słońce, które mimo najlepszych chęci przecież świecić nie będzie, żarówka, która co chwilę przerywa na moment ciemność, są wreszcie iskry, od których wcale nie jest jaśniej). Panuje tu szarość i cisza, w której słychać jedynie bijące serce myszy i nieregularny kaszel wspomnianej już astmatycznej żarówki.

PG: Wspominając Bergsona i Ciorana zacznijmy od tego, że ten drugi ostatecznie porzucił optymistyczną filozofię tego pierwszego, stając się nihilistą egzystencjalnym. Jakże ta cioranowska daremność ludzkiej egzystencji jest mi bliska! Jakże w szerszej perspektywie naszego życia uzasadniona! Gdyby tak dokonać jego rozbioru, kawałek po kawałku, pozostałaby sama prokreacja jako jego główny sens, a w dodatku ten najważniejszy, nie przesłonięty żadną religią, czy filozofią. Pozostałe nasze wysiłki są daremne wobec nieuchronnej śmierci, mają swoje uzasadnienie jedynie w kontekście woli przedłużenia własnego gatunku. Literatura jest jedyne pewną sztuczką podporządkowaną ułudzie stania się kimś nieśmiertelnym, próbą „życia po śmierci” dzięki pozostawionemu w pamięci innych ludzi śladowi, który tak naprawdę ma jedną na milion szansę żyć równie długo, jak chociażby nasze dzieci, kultywujące w jakimś sensie pamięć o nas we własnym życiu. Choćby dlatego nie przemawiają do mnie argumenty o tym, że moja poezja jest zbyt pesymistyczna. Pisanie o naszym zdeterminowanym losie jest przecież swego rodzaju katharsis.

RR: Ostatni wers interpretuję dwojako: podmiot liryczny wegetuje i słucha bijącego serca myszy w oczekiwaniu na śmierć, bo przecież nic się już nie wydarzy, a jeśli nawet, to i tak nie będzie jaśniej, lub też akceptuje takie właśnie życie, co sugerowałoby owo bijące serce. Tak czy inaczej, oba moje odczytania zbyt optymistyczne nie są. Co chciałeś powiedzieć tą puentą?

PG: Oprócz tego, o czym wspomniałeś, puenta mówi też o odwadze. O takim rodzaju odwagi, który — pomimo tego, że od narodzin jesteśmy postawieni przed obliczem śmierci — pozwala nam zmierzyć się z przeznaczeniem, nawet jeśli jest to męstwo myszy postawionej naprzeciw wieczności.

RR: Co ten wiersz mówi o Tobie?

PG: Zarówno ten wiersz, jak i wszystkie inne, które do tej pory napisałem  i opublikowałem, mówi o mnie wyłącznie prawdę. Ja nie stylizuję życia, ja żyję.

_______________________________________________________________

Poeci to fajni ludzie – rozmowa z Pawłem Łęczukiem [w:] „Salon Literacki” 13.10.2010  

Paweł Łęczuk: Mieszkasz w Tomaszowie Mazowieckim. Geograficznie bliżej masz zatem do Łodzi, niż do Warszawy. Czy dlatego właśnie Twoja działalność literacka związana jest ściśle z ośrodkiem łódzkim?

Piotr Gajda: I tak, i nie. W Warszawie oczywiście bywałem, że się tak wyrażę „w celach poetyckich”. Dwa lata temu jako laureat „Prawego brzegu”, od kilku lat jestem obecny  na „Manifestacjach Poetyckich”, no i ostatnio miałem u was wieczór autorski - na Twoje zaproszenie zresztą. Natomiast w Łodzi jestem związany z tamtejszym środowiskiem literackim skupionym wokół kwartalnika artystycznego „Arterie”. Ale nie tylko. Moje „łódzkie” kontakty” to także Piotrek Grobliński i Wydawnictwo „Kwadratura”, Robert Rutkowski, czy Przemek Dakowicz, ale też Wiesiek Przybyła i Tomasz Cieślak - obaj związani ze środowiskiem akademickim. Autorem blurba umieszczonego na moim debiucie był na przykład Jerzy Jarniewicz, poeta, tłumacz i krytyk literacki. Oczywiście z Łodzi.

: A co było zanim powstało pismo?

PG: Pisałem wiersze, jak każdy maturzysta. Później, przez prawie dwadzieścia lat w zasadzie tylko okazjonalnie pochylałem się nad jakimś tekstem. Trochę pisałem do lokalnej gazety. Pochłaniało mnie wykonywanie „lichych prac na lichych etatach” i życie rodzinne - te wszystkie powszednie rzeczy, które spotykamy na naszej drodze. Dopiero w roku 2000 napisałem kilka wierszy i wysłałem je na lokalny konkurs, który odbywa się od prawie trzydziestu lat w moim rodzinnym mieście. Zdobyłem w nim I nagrodę, a po latach zostałem przez chwilę jednym z jego jurorów. I praktycznie tak wyglądał mój pierwszy „comeback poetycki”.

: Spodobało się?

PG: Spodobało, tym bardziej, że kilka lokalnych konkursów wygrałem niejako „pod rząd”.  W pewnym momencie spotkałem Krzyśka Kleszcza (mieszkaliśmy na tym samym osiedlu), który jest ode mnie trochę młodszy (może dlatego nie znaliśmy się wcześniej) i od tego momentu nasze drogi poetyckie przebiegają jakby „równolegle”. Rozmawiamy o poezji, oceniamy swoje wiersze, w tym samym 2008 roku wydaliśmy obaj swoje pierwsze książki, itd… To właśnie Krzysiek zaprosił mnie w imieniu Zdzisława Jaskuły do Łodzi, na pierwsze, założycielskie spotkanie koła poetów skupionego wokół łódzkiego SPP.

: mŁódź literacka?

PG: Dokładnie tak. Przy Andrzeju Strąku i Zdzisławie Jaskule, którzy byli takimi naszymi „praojcami”, stworzyliśmy ją w kilka osób.

: Nie zamykacie się za bardzo we własnym gronie?

PG: Nie wydaje mi się. Wręcz przeciwnie. Kłócimy się we własnym gronie, zwłaszcza to ja kłócę się z „łodziakami”, z którymi często dzieli mnie znaczna różnica zdań na pewne tematy.  Wychodzimy z „łódzkiego getta”, które tak naprawdę nie jest tym, czym się wydaje. Jeździmy z Przemkiem Owczarkiem po okolicy. Na przykład w ostatnim numerze „Arterii”, tym, który Ci podarowałem (z moją książką) jest materiał o Tomaszowie i o Tarasce. Staramy się, żeby to nie był tylko kwartalnik łódzki, ale też pismo o „prowincji oświeconej” a więc o miejscach, z których pochodzimy. Tegoroczna edycja „Pulsu Literatury” odbędzie się także w Brzezinach, Skierniewicach, Tomaszowie Mazowieckim i Łodzi. To nie wygląda tak, że my się poklepujemy po plecach i wszystko jest fajnie. My się nawzajem nawet tak bardzo nie wspieramy. Natomiast często krytykujemy siebie, wytykamy nieprawidłowości. Jeżeli napiszesz słaby tekst, to ci to wytkną. Jeżeli napiszesz dobry tekst, to też ci o tym powiedzą. Taka jest „mŁódź”. Chłodna dla „swoich”.

: Prowadzisz dość intensywnie blog literacki „Biała fabryka”. Dlaczego akurat wspólnie z Krzyśkiem Kleszczem?

PG: W Tomaszowie chyba tylko nas dwóch to interesuje, to po pierwsze …

: No, jest jeszcze Tomasz Bąk …

PG: Tomek dołączył dopiero w ostatnim okresie. Jest tylko trochę starszy od mojego syna i w tej chwili studiuje we Wrocławiu. Historia z Tomkiem rozpoczęła się od tego,  że pewnego dnia zorganizowałem warsztaty poetyckie w MBP. Bo spodziewałem się, że z Krzyśkiem być może nie jesteśmy jedynymi poetami w mieście (he,he). I co się okazało? Przyszli emeryci i ludzie bardzo młodzi. I Tomek jest taką perełką z warsztatów. Młody, zdolny i piękny (he,he). Dziś już laureat kilku niezłych konkursów. W tej chwili przygotował projekt książki – nie tylko moim zdaniem bardzo dobry, i myślę, że przed nim jest niezła poetycka przyszłość. Natomiast wracając do „Białej fabryki”, jest to jedna wielka improwizacja, my się nie umawiamy i wklejamy, każdy z nas z osobna co chce. Robimy to wspólnie od roku i nigdy nie było żadnej znaczącej kłótni między nami. Ja akurat w świecie komputerowym jestem o wiele mniej zaawansowany. Początkowo wysyłałem do Kleszcza newsy na pocztę i on to wklejał, bo ja nie umiałem. To nawet nie jest blog literacki. Żeby taki był trzeba mieć mnóstwo czasu na szlifowanie tekstów, na układanie z nich pewnej przemyślanej koncepcji, konstrukcji. My opisujemy te wydarzenia, w których uczestniczymy fizycznie. Wklejamy różne dziwne rzeczy. Taki rodzaj poszerzonej strony autorskiej. 

: Miałeś w swojej przygodzie z poezją etap funkcjonowania w portalach literackich?

PG: Tak, miałem. Gdzieś w okolicach roku 2007 Krzysiek pokazał mi jak wklejać teksty na Nieszufladę i swoje „wiersze” właśnie tam wklejałem. I to był mój drugi „comeback”, w zasadzie ten ważniejszy - dużo się nauczyłem. Ale wtedy portale były inne, niż dzisiaj – sporo niezłych poetów i niewielka liczba tzw. „trolli”. Odwrotnie, niż dzieje się to teraz. Moim zdaniem portale poetyckie wciąż pełnią ważną funkcję - informacyjną – można się dowiedzieć z nich, co się dzieje, gdzie i kiedy. Natomiast ich funkcja „warsztatowa” jest dzisiaj moim zdaniem znikoma.

: Wyniosłeś coś dla siebie z tego doświadczenia?

PG: Tak jak wspomniałem - na pewno zalążek warsztatu. Także pierwsze znajomości poetyckie, które sobie niezwykle cenię, bo poeci (za wyjątkiem tych kilku zrujnowanych przez własne ego) to są generalnie inteligentni ludzie. 

: Ciężko było wydać pierwszą książkę? Była jakaś presja, że czas najwyższy?

PG: Nie było presji. Nie miałem jeszcze wówczas pewności, że przyszedł na to już czas…Wszystko jest kwestią pewnych okoliczności. Wówczas to moi koledzy z „mŁodzi” podjęli taką decyzję, a ja zbytnio nie protestowałem (he,he).

: To wobec tego powiedz czy łatwo było coś napisać już po ukazaniu się „Hostelu”?

PG: Kiedyś to już powiedziałem w wywiadzie, że debiut w przypadku poety to jest coś takiego, że w zasadzie debiutujesz ciągle. Bo nigdzie nie jest powiedziane, że ten następny wiersz będzie równie dobry, co ten pierwszy. Tak samo jest z książką. W moim przypadku było tak, że dopiero po debiucie nagle poczułem presję czasu. Dotarło do mnie, że zarówno   w środowisku łódzkim, jak i na różnych konkursach w Polsce, bardzo często jestem po prostu najstarszy. I poczułem pewien głód posiadania następnej książki. Nie wiem czy słusznie. Muszę przyznać, że ja piszę mało, pracuję bardzo długo nad konkretną frazą.

: Przejdźmy do muzyki. W „Arteriach” nie publikujesz swoich wierszy, prowadzisz za to dział muzyczny. Jakie są Twoje fascynacje muzyczne właśnie?

PG: W moich wierszach tego być może nie widać, jednak muzyka w moim życiu jest bardzo ważna. Słuchanie muzyki dla mnie jest czymś bardzo radosnym. Jestem fanem muzyki – zbieram płyty, jeżdżę na koncerty. Na tym polu spełniły się moje marzenia, ponieważ wychowywałem się na muzyce zespołu Black Sabbath. To była moja pierwsza absolutna muzyczna fascynacja. I nigdy bym nie przypuszczał (na przykład w 1981 roku), że kiedyś stanę pod samą sceną na koncercie tego właśnie zespołu – a tak się stało w roku 2008. To było dla mnie zupełnie mistyczne przeżycie. Po koncercie całkowicie ogłuchłem i przez kilka dni nie mogłem mówić – widocznie tak się „darłem”. Bilet z koncertu zachowałem do dzisiaj…

: Jak się czujesz jako animator kultury?

PG: Tak naprawdę wszystko jest kwestią organizacji i zapotrzebowania. Nie ma żadnego patentu na udaną imprezę, czy spotkanie autorskie. Mam wrażenie, że Wam w dużych miastach jest jednak trudniej, bo niby jest więcej ludzi, ale wszystkiego jest po prostu „więcej”. U nas nie ma alternatywy, dlatego nawet na trudne spektakle i spotkania literackie przychodzi sporo ludzi, bo są spragnieni sztuki. Nigdy nic się nie uda, jeśli powiesi się jeden plakat na mieście. Zawsze trzeba się w to zaangażować, zapracować na frekwencję. Ale do samego końca nie wie się, ile osób przyjdzie na spotkanie z poetą, czy na koncert. Czasem wraca się do domu po dwutygodniowej, samotnej pracy organizacyjnej z poczuciem klęski. Po co? Dla kogo? Niemniej, organizacja takich imprez to jeden z elementów mojej pracy (generalnie chyba bardziej jestem urzędnikiem niż animatorem), za którą pobieram wynagrodzenie pochodzące z publicznych pieniędzy. Dlatego nie mam wyjścia, muszę to robić.

: Może na zakończenie wróćmy do literatury. Powiedz, co czytasz i czy to się jakoś zmienia z biegiem czasu?

PG: Zmienia się, oczywiście. Nałogowo kupuję książki na „allegro”, w antykwariatach i na różnego rodzaju „pchlich targach”. Na pójście do księgarni niestety mnie nie stać. Czytam także wiersze znajomych poetów, tomiki, które mi podarowano. Jest tego bardzo dużo – mnóstwo autorów i mnóstwo tytułów. Proza, poezja, biografie, różne rzeczy z dziedziny filozofii lub historii literatury. Naprawdę, trudno wymieniać konkretnie… 

: Nie masz pokusy żeby zabrać się za prozę?

PG: Pewnie, że mam. Ale sam wiesz jak jest. W przypadku prozy potrzebna jest dyscyplina. Ja jestem na to tak naprawdę zbyt leniwy. Poza tym napisałem „dopiero” dwie książki poetyckie. A już się tym bardzo zmęczyłem (he,he). 

: Pozostaje mi trzymać kciuki za nowe pomysły i życzyć wszystkiego dobrego. Dziękuję za rozmowę. 

_______________________________________________________________

Facet z sześcioma wierszami – rozmowa z Marcinem Włodarskim [w:] "Czytanie w piwnicy - blog", 13.02.2011 r.

Marcin Włodarski: Poetów debiutujących zaraz po liceum jest coraz więcej. Nie wpisujesz się w ten "trend". Dlaczego tak późno? Po czterdziestce?

Piotra Gajda: No tak, aż do roku 2000 powtarzałem za moim ulubionym Wojaczkiem: „Ty mogłeś być poetą. Ale ciągle „nie”/ Uparcie powtarzając dziś nie wiesz, / kimś jest”. A przecież, jeszcze w drugiej połowie lat osiemdziesiątych Marek Garbala na warsztatach literackich we Wrocławiu, na które dojeżdżałem w czasie służby wojskowej z Poznania, po przeczytaniu jednego z moich tekstów publicznie rzekł: „I mamy tu wiersz”. Tym kategorycznym stwierdzeniem poniekąd „namaścił mnie” na poetę i w dodatku wystawił mi ustne, bo ustne, ale jednak świadectwo. Nie mogę w tym miejscu przecenić także roli mojego przyjaciela i poety Krzysztofa Kleszcza, który mnie, „dumnemu” laureatowi kilku lokalnych konkursów poetyckich otworzył oczy ( a było to w roku 2007) na poezję bardziej ambitną od tej, którą zachwycały się zasiadające w jury emerytowane polonistki przyznające mi w lokalnych konkursach pierwsze miejsca i stosowne puchary. Niedługo po tej drugiej dacie już razem wybraliśmy na spotkanie z ludźmi, którzy postanowili założyć Koło Młodych Pisarzy przy SPP w Łodzi. I tak w wieku czterdziestu jeden lat zostałem „młodym pisarzem”. Dlaczego tak późno? Pozwolisz, że odpowiem na to pytanie posługując się cytatem z Kierkegaarda: „Konieczność bycia kimś innym, niż się jest, stanowi dla człowieka źródło najgłębszej rozpaczy”. Przez tzw. „wyższe, życiowe konieczności” długo bywałem kimś innym, niż poetą. Za długo, bo przecież tak naprawdę jestem sobą dopiero wtedy. Życie i cała reszta to niejako przeszkoda, którą za każdym razem muszę od nowa pokonywać, żeby zachować w sobie tamtego chłopca, który przed laty po raz pierwszy „zachłysnął się” wierszem.

M.W.: Twoja poezja jest dowodem na to, że warto poczekać z debiutem. Co w Tobie kiełkowało - miłość do świata czy nienawiść?

P.G.: Nie wiem, czy aby na pewno jest to dowód, którego nie da się obalić. Nie jestem najlepszym obrońcą swoich wierszy – ich obiektywna wartość jest mi subiektywnie nieznana. Zauważyłem, że w drugiej części swojego pytania zawarłeś jedynie dwie możliwe odpowiedzi, dlatego muszę w tym miejscu powtórzyć za Cioranem: „Jeśli jestem coś wart, to tylko dzięki temu, co mnie oddziela od świata”. W tej chwili, kiedy myślę nad właściwą odpowiedzią jestem przekonany, że z jednej strony jestem optymistą zaciągającym długoterminowy kredyt w banku i posiadającym własne dzieci, z drugiej jednak strony dosyć często nie chce mi się pełnić wobec świata jakichkolwiek powinności.

M.W.: Ja odczytuję Twoją poezję jako swego rodzaju oskarżenie świata o jego brzydotę. Mylę się?

P.G.: Brzydota to jedna z cech nas samych. Stąd oskarżanie świata staje się oskarżeniem kierowanym przeciwko sobie. Ja nikogo i niczego nie oskarżam – w takim samym stopniu odpowiadam za wygląd świata jak i za mój pogląd na jego temat. Sam przecież „jestem światem”, sztuka w tym, żeby być nim dla kogoś jeszcze lub odnaleźć coś absolutnie istotnego w jego (swojej) brzydocie. Właściwie postawić pytanie: co chcę (co mogę) z niej wydobyć na światło dzienne – diamenty, ropę, a może torf, robaki, spróchniałe kości?

M.W.: Czy ludzie są bliżej niedoskonałości zwierząt, czy raczej niezaprzeczalnie jesteśmy istotami, które zostały wyposażone lepiej.

P.G.: Zarówno my jak i zwierzęta zostaliśmy wyposażeni w ból, strach, głód, radość i sen, ta sama czeka na nas śmierć. To, że akurat jesteśmy dominującym na Ziemi gatunkiem jest poniekąd naszym przekleństwem. Musimy coś jeść, chronić siebie i naszych bliskich przed chłodem, rozmnażać się. Dominując decydujemy o tym, który gatunek zwierząt będziemy hodowali i zabijali a któremu pozwolimy żyć na wolności. Mają świadomość tego, że to ludzie wymyślili i przeprowadzili holocaust „trudno jest być bogiem”. Pewnym pocieszeniem jest myśl, że i wobec nas Bóg bywa często okrutny w sposób zupełnie niezrozumiały. Niezrozumiały bywa jego plan…

M.W.: W Twoich wierszach człowiek otoczony jest destrukcyjnymi siłami przyrody i zwierzętami niosącymi znamiona rozkładu - tak to widzę. To tylko poetycka wizja? Może jest w tym ostrzeżenie?

P.G.: Poezja nie ma dziś takiej siły, żeby kogokolwiek przed czymkolwiek ostrzegać. Pod jej sztandarami maszerują nieliczni. Towarzyszący moim wierszom rozkład (ciała, pomieszczeń, jazdy) to tylko metafora, wydaje mi się ona być najbliższa tkwiącej we mnie prawdzie, która w takim samym stopniu jest kreacją co „światem”. Jego odbicie znajduje się we mnie a jednocześnie to także w miarę wierne odbicie mojego „ja” w konkretnej czasoprzestrzeni.

M.W.: Z Krzysztofem Kleszczem prowadzisz blog "Biała fabryka". Skąd pomysł, by zajmować się poezją. Masz na to czas?

P.G.: Prawda, że to niedorzeczne? Dwóch dorosłych mężczyzn zajmujących się poezją. Widzisz, cała przyjemność w tym, że robisz coś, co dla wielu żyjących obok ciebie ludzi nie przedstawia żadnej wartości. A więc robisz coś tylko dla siebie i w swoim egoizmie jesteś najprawdziwszy. Na to nie szkoda czasu. To naprawdę niezła motywacja.

M.W.: Na koniec. Piszesz dalej? Twoja poezja ewoluuje?

P.G.: Staram się pisać. Od czasu ukończenia drugiej książki w lipcu ubiegłego roku, napisałem sześć nowych wierszy. Kiedy napiszę następnych dwadzieścia pięć, poszukam wydawcy i opublikuję je razem z tymi sześcioma. Wtedy wyślę ci nową książkę, a ty mi to powiesz. Ode mnie nie oczekuj odpowiedzi, bo ja tego nie wiem.

M.W.: Dziękuję za rozmowę. Czekam na Twoją nową książę, oby ujrzała światło dzienne jak najszybciej. Trzymaj się.

_______________________________________________________________

3 ulubione dzieła – rozmowa z Małgorzatą Południak [w:] „art. b kultura”, 13.10.2011 r.

Jakie ze swoich prac lubię najbardziej albo darzę szczególnymi względami? 

Od pewnego czasu moim ulubionym zajęciem stało się stawianie samemu sobie rozmaitych pytań. Sporo znaków zapytania zawarłem w kilku nowych wierszach, bo już samo ich formułowanie interesuje mnie w tej chwili bardziej, niż zastanawianie się nad nowymi frazami. Żyję w tej chwili prozą, choć prozy nie piszę, ale myślę, że pytajnik postawiony  na końcu złożonego zdania przynajmniej w jakiejś części usprawiedliwia moją obecną liryczną niemoc i niepewność.

W kontekście formuły pn. „3 ulubione dzieła” nasuwają mi się następujące pytania: czy poeta rzeczywiście musi mieć własne „ulubione dzieło”? A co wtedy, jeśli nader chętnie powtarza za Cocteau: „Poeta – ktoś, kto pragnie w jasny dzień pokazać światło księżyca”? Czy wyrwany ząb, który uparcie i długotrwale dokuczał zarówno w dzień, jak i w nocy, może być po ekstrakcji „ulubionym trzonowym”? Oczywiście to porównanie znacznie przejaskrawione, lecz czy skończony wiersz, który na pewnym etapie jest samodzielnym „bytem”, należy obarczać dodatkowo czymś takim, jak „emocjonalny stosunek autora”? Czy nie wystarczy już samo to, że zmierzy się z interakcją estetyczną, bądź interpretacyjną, która znajdzie się po stronie przyszłego czytelnika, a w dodatku na drodze każdego tekstu pojawi się wymaganie absolutnie podstawowe; w obu przypadkach powinien przecież zdołać się obronić? 

Ze względu na wspomniane pytania, poniższych wierszy nie nazwę „ulubionymi”. Mój stosunek do nich opiera się wyłącznie na subiektywnym poczuciu, że to wiersze n a p i s a n e. 

Najwyższa pora zacząć martwić się o te, do których jak dotąd nie ułożyłem ani wersu. Znaleźć dobry czas, żeby pomyśleć nad odpowiedziami…

_______________________________________________________________

„Owoce noża” z „Demoludów” - rozmowa Macieja Roberta z Piotrem Gajdą i Michałem Murowanieckim [w:] "Kalejdoskop Kulturalny Reymont, 18.06.2013 r.

20 czerwca o godzinie 19.00 w łódzkim Domu Literatury odbędzie się spotkanie z Piotrem Gajdą i Michałem Murowanieckim połączone z promocją ich najnowszych książek poetyckich - "Demoludy" i "Owoce noża". Przedstawiamy rozmowę z obydwoma autorami.

Łączy was wiele – obaj debiutowaliście w 2008 roku, obaj jesteście związani z łódzkim środowiskiem literackim, obaj jesteście członkami redakcji „Arterii”, obaj opublikowaliście niedawno swoją trzecią książkę poetycką, obaj wydajecie tomiki z dwuletnią regularnością (Piotrek trochę się przy nowej książce spóźnił, ale zrzućmy to na karb długiego cyklu wydawniczego). Panowie, co was zatem – poetycko, rzecz jasna – różni?

PIOTR GAJDA: Począwszy od doświadczenia pokoleniowego, środowiskowego i życiowego – niemal wszystko. Powiem więcej – gdyby powyższe kwestie nie były w stanie poróżnić nas w sposób zasadniczy, uprawialibyśmy poetyckie placebo, w którym nie ma nic z indywidualnego przeżycia, istnieje natomiast spora skłonność do kopiowania, powielania obcych doświadczeń. Obaj opowiadalibyśmy wtedy podobną historię przy pomocy lustrzanych dykcji.  I tak, co jest przecież oczywiste, łączy nas wystarczająco wiele, choćby język, którym od urodzenia władamy. Dlatego odpowiadając na to pytanie, wolałbym skupić się raczej na różnicach, a te w czasie nawet tylko pobieżnej lektury naszych wierszy widoczne są od razu. Szukanie podobieństw pozostawmy autorom, którzy posiadając warsztatową sprawności starają się zszywać własne tomy jak patchwork, czerpiąc przy tym obficie z obcych „materiałów”. Zawsze kiedy czytam tak właśnie „zrobione” książki, ogarnia mnie lekturowe zniechęcenie, bo gdybym zerwał z nich okładki i zszył je ze sobą u introligatora, to pomijając format, gramaturę papieru i rozmiar czcionki, wszystkie wiersze stałyby się nagle nie do odróżnienia, ponieważ za ich dykcję w pierwszym rzędzie odpowiedzialny był poeta-protoplasta, a na ich tło złożyły się rozmazane twarze i głosy pozbawione indywidualnego wykroju, a tym samym tworzące jedną materię. 

MICHAŁ MUROWANIECKI: Gdyby chcieć mnożyć podobieństwa, znalazłyby się jeszcze inne. Na przykład ostatnio jest mi bliżej do mollowej nuty Piotrka, w której on sam, jako twórca, czuje się jak ryba w (mulistej) wodzie. Kiedyś nawet go za to ganiłem. Aczkolwiek mam wrażenie, że Piotrek w swojej najnowszej książce zaczął obracać się na wyższych rejestrach, gdy tymczasem ja – że tak się wyrażę – stanąłem na ruchomych piaskach. Myślę, że doświadczenie i sposób widzenia świata to główne rzeczy, które nas od siebie odróżniają.

Demoludy” i „Owoce noża” – wasze nowe książki noszą wieloznaczne, intrygujące, zachęcające do snucia różnych interpretacji tytuły. Jak wy sami je czytacie?

PG: Jako wieloznaczne, intrygujące, zachęcające do snucia różnych interpretacji (he, he). Pozwolisz, że niniejszej wypowiedzi, od teraz już nieżartobliwej, potowarzyszą już tylko wysokie rejestry… Otóż wyobraź sobie, że odbieram ją jako własną wypowiedź, która z niezależnych ode mnie względów jest nie do końca słyszalna, lecz w sumie stanowi wyraźny ton pewnej prawdy pokoleniowej roczników z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Wydaje mi się, że udało mi się napisać i umieścić w „Demoludach” sporo wierszy, które definiują obraz dzisiejszych czasów, przefiltrowany przez współczesną kondycję pokolenia 40+. Pokolenia, które zostało wychowane na nośnym przed laty haśle, iż „nie ma wolności bez…”, a potem niemal od razu skazane przez starych i nowych beneficjentów mitu założycielskiego z roku 1989, na okowy okrutnego systemu, nie mającego nic wspólnego nie tylko z wolnością i sprawiedliwością społeczną, ale także z niemal wszystkimi sierpniowymi postulatami stojącymi u podstawy wspomnianej przeze mnie mitologii. Ale to nie są wiersze wyłącznie dla czterdziestolatków, choćby dlatego, że o tym, czy mamy dzisiaj prawdziwą swobodę życiową czy też nie, nie powinny decydować zadowolone z siebie elity, a olbrzymie rzesze wykluczonych poza społeczny margines obywateli tego kraju. To prawda, że nie ma wolności bez solidarności, zwłaszcza tej pisanej małą literą, gdyż nie mam tu na myśli wyświechtanych dziś bon motów, ale pracę u absolutnych podstaw, a więc budowanie dobrobytu dostępnego dla wszystkich podług ich zdolności, umiejętności, wiedzy i równych transparentnych szans. Jeśli tego wkrótce nie pojmiemy, skażemy się na ponurą egzystencję w demo-ludach, i o tym m.in. traktują moje nowe wiersze. Jak pewnie zauważyłeś, nie konstruuję za ich pomocą dekoracyjnej dramaturgii opartej, dajmy na to, na śrucie, drucie i na złamanym paznokciu, ale też nie nawołuję do rzucania butelkami z benzyną w policyjny kordon. Ich ostateczna konkluzja jest o wiele bardziej złożona, metaforyczna i gorzka. W najkrótszym możliwym skrócie stanowi ją pytanie: jak to możliwe, że skoro Duch wreszcie stąpił i odnowił oblicze tej Ziemi, obmył ją łzami straconego pokolenia?

MM: „Owoce noża” to dla mnie to, co zostaje po operacji wykonanej przy użyciu ostrego narzędzia. Nóż służy do krojenia, wykrawania, obierania, także ranienia. Tekst tytułowy, umieszczony pod koniec tomu, uwypukla jeszcze jedno znaczenie, które książce przyświeca, ale nie będę psuł niespodzianki. Co ciekawe, to pierwszy raz, gdy tytuł tomu miałem gotowy niemal od samego początku. Wcześniej jego dobór był kwestią pozostawioną na sam koniec pracy, taką kosmetyczną „kropką nad i”. Tym razem myśl przewodnią miałem od razu, przez co książka, w moim mniemaniu, trzyma się ram, które jej narzuciłem.

Debiutowaliście książkowo w 2008 roku. A więc mamy mały jubileusz waszego pięciolecia poetyckiego. Jak z dzisiejszej perspektywy podsumowalibyście swoją obecność na tzw. rynku literackim?

PG: Cóż, jako poetycki prowincjusz, nie mam właściwej perspektywy, żeby pokusić się o pozycjonowanie samego siebie. Moje książki nigdy nie były omawiane w programach literackich nadawanych w TVP Kultura, mojej twórczości nie analizowano w dodatkach literackich opiniotwórczych pism, żadna z moich książek nie została nominowana do ważnej nagrody poetyckiej, a ja sam nie byłem zapraszany do wzięcia udziału, w którymś z tych bardziej medialnych festiwali. Nie traktuj tej części mojej wypowiedzi jak katalogu żalów, czy też niespełnionych nadziei. Pragnę tylko powiedzieć, że moim zdaniem sprawność poetycka rozpatrywana w kontekście aktualnej pozycji twórcy, ma coraz mniejsze znaczenie. O tym, czy dana książka będzie miała recenzje, decydują przede wszystkim rozmaite konstelacje towarzysko-środowiskowe, o tym, czy otrzyma nominację do nagrody, decyduje zaledwie kilka najważniejszych osób wywodzących się z konkretnych środowisk. Napisać niezłą książkę to wciąż o wiele za mało, żeby przeistoczyć się z formy „poetyckiego planktonu” (tu jako przykład pozycjonującego określenia używanego przez Jacka Dehnela) w organizm bardziej złożony, w poetycką płotkę. Trzeba jeszcze posiadać wyraźny środowiskowy rodowód, pewien rodzaj namaszczenia, które nie pozwala na jej zaginięcie w stercie tomików napływających codziennie do rozmaitych redakcji i kapituł. Krytycy literaccy to ogromnie zajęci ludzie, którzy, aby móc się utrzymywać z literatury, piastują wiele rozmaitych funkcji, stąd, żeby dało się je wszystkie ze sobą pogodzić, ograniczający terytorium krytycznej recepcji do zapoznanych i uznanych nazwisk, zwłaszcza tych, za którymi stoi już pewna medialność generowana przez silny wpływ środowiskowy. Pozostali pretendenci, szeroko porozrzucani po polskiej prowincji i nie związani z jakimś silnym centrum, muszą ciężko pracować, robić swoje i nieustannie obcować z myślą, że uprawianie poezji pod kątem przyszłych nagród i medialnych apanaży mija się z celem oraz rodzi wyłącznie niezdrową frustrację. Osobiście, nie czuję się sfrustrowany. Dwie moje poprzednie książki miały dobre recenzje, obecną wydałem w bardzo dobrym i rozwojowym wydawnictwie, rozmaite pisma w znakomitej większości przyjmują moje wiersze do publikacji. Odpowiedź na pytanie, czy dla poety zamieszkałego w Tomaszowie Mazowieckim, miejscu oddalonym od Łodzi o 50 km, od Warszawy o ponad 100, od Krakowa i Katowic o 200, a od Wrocławia i Sopotu o kilometrów jeszcze więcej to jest mało czy dużo, pozostawiam innym, chętnym do uprawiania tego rodzaju analiz.

MM: Niewiele się w moim życiu, pod kątem poetyckim, zmieniło. Na pewno zrozumiałem, że z pisania ciężko wyżyć, a bez pisania czegoś w tym życiu brak. Moja obecność na rynku zawsze była znikoma; czasem znajomy wspomniał, jak to słyszał w radiu, że gdzieś tam coś tam będę czytał. Odechciało mi się jeździć na literackie festiwale i rozstrzygnięcia konkursów, bo z perspektywy czasu i doświadczenia widzę, że nie wnoszą za wiele do mojego życia. Każdy tego typu wieczór wygląda podobnie. Tak naprawdę wszystko to, co najpiękniejsze w moim „poetyckim życiu”, wydarzyło się jeszcze przed książkowym debiutem, a więc w roku 2007 i na początku 2008. Poznałem ciekawych ludzi z podobną pasją, w podobnym momencie tzw. literackiej kariery. Zwiedziłem Polskę, odbierając pierwsze nagrody w konkursach. Potem wszystko powoli traciło swój czar. Zostały książki.      

Wydaliście właśnie swoje trzecie książki. Gdyby do poezji dało się zastosować rockowe miary, można by powiedzieć, że jeżeli debiut musi olśniewać, a drugi album ma potwierdzać klasę, to o trzecim mówi się, że jest najważniejszą próbą, momentem, w którym trzeba zdecydować się, czy autora stać na coś nowego, zaskakującego, odkrywczego, czy tylko zostanie odcinaczem kuponów. Czy postrzegacie swoje nowe książki jako tytuły, które prowadzą was w nowym kierunku?

PG: O ile w „Hostelu”, a zwłaszcza w „Zwłoce”, chciałbym poprawić, albo w ogóle wyrzucić pewną ilość wierszy, to w „Demoludach” takich tekstów na chwilę obecną widzę jeden, góra dwa. Jak mawiał Pablo Picasso – stary obraz można poprawić tylko w jeden sposób: malując nowy – tak i ja spróbowałem tym razem zawrzeć trochę inną jakość w tych samych ramach. A ponieważ, ani w życiu, ani w twórczości, nie potrafię niczego kalkulować, nie umiem też określić kierunku w jakim będę w przyszłości podążał, dlatego prawdopodobnie znów zaprowadzi mnie on do ściany (he, he).

MM: Zgadzam się z tą rockową miarą – trzecia książka to był dla mnie moment największej próby. Osobiście cieszę się, że mój najnowszy tomik jest taki, jaki jest, bo pomógł mi odnaleźć kierunek, w którym czuję się najpewniej. Nie wiem, czy jestem w stanie zmienić bieg literatury, ale wiem, że „próbę trzeciej książki” przeszedłem w taki sposób, w jaki bym chciał. 

A może jesteście na tyle wierni wypracowanej przez siebie poetyce, że nie chcecie zaskakiwać fanów eksperymentami i po prostu dalej robicie uczciwie swoje?

PG: Słuchaj, jako poeta debiutujący w wieku czterdziestu dwóch lat, czuję się zwolniony z nacisku obowiązujących mód i dykcji. To po pierwsze. Po drugie, już samo tak późne debiutowanie to z jednej strony ogromne zaufanie ze strony wydawcy, który ten debiut wydał. To również sam w sobie pewnego rodzaju eksperyment – wydać tomik gościa u progu kryzysu wieku średniego w dobie politycznej poprawności, której podstawowym filarem jest kult młodości. Nawet szeptem nie wymawiam, jaki noszę rozmiar spodni, zatem jak wiesz, na hipstera nie wyglądam. Na szczęście jak dotąd nie zdążyłem wyłysieć, włosy wciąż mi się kręcą, ale dredów nie nosiłem nigdy – żaden więc ze mnie anarchista. W telewizji, w kolorowej gazecie mnie nie pokażą, nie zapytają mnie o zdanie. I dobrze. Jedyny kanał, za pomocą którego mogę wyartykułować mój „ustateczniony” bunt, który tak ładnie nazwał Stanisław Grochowiak, tworzą wiersze. I to na nich zasadniczo się skupiam. 

MM: Robić uczciwie swoje – to według mnie przyzwoity cel. Nie znalazłem w sobie dotąd pierwiastka eksperymentatora, stąd nie czułbym się uczciwie w roli awangardzisty.

Wspomnieliśmy o pewnej regularności, z jaką wydajecie kolejne książki. Co dwa lata. To dość krótka przerwa między jedną książką a drugą. Łatwo wam się pisze? Nie miewacie okresów przestoju, zwątpień? 

PG: Zwątpienie jest zasadniczą kategorią mojego życia. Wszak to z niedostatku, z poczucia braku rodzi się najczystsza poezja. Gdybym nie wątpił w sens własnego istnienia, we własne wybory, byłbym poetą? Być może. Tworzyłbym liryczne wydmuszki i wklejał je na portale, oczekując pochwał. Poezja stałaby się wtedy dla mnie sposobem na nawożenie własnego ego, gdy tymczasem to jest stan świadomości, albo inaczej – to stan permanentnej czujności wobec złożoności świata.

MM: Szczerze mówiąc, pisze się coraz ciężej. Od października nie napisałem nic, co z czystym sumieniem puściłbym do druku. Zawsze miałem tak, że potrafiłem dwa-trzy miesiące nie napisać nic, ale potem pisałem trzy wiersze w tydzień. Teraz ten przestój jest o wiele dłuższy i rzeczywiście przychodzą chwile zwątpienia. Wiem, że one miną. Bardziej martwiłbym się, gdyby pociąg do literatury w ogóle nie przyjeżdżał na stację. W tym momencie czuję, że wyczerpały mi się tematy i doświadczenia, mimo to jestem świadom, że życie ciągle zaskakuje. A pisać o tym samym w ten sam sposób?... Po co? Jak mówiłem wcześniej, eksperymentatorem nie jestem, ale powtarzać się też nie lubię. 

Mówiliśmy o lokalnym środowisku – Michał jeden z wierszy z nowego tomu zatytułował „Łódzkie Mocne”, co można czytać na kilka sposobów. Przeczytajmy go literacko – czym tak naprawdę łódzkie jest mocne w poezji (jeśli jest)?

PG: Nigdy nie pragnąłem używać przymiotnika „łódzki” jako trampoliny. Łódź od 2007 roku kojarzy mi się z konkretnymi poetami, których traktuję jako swoich przyjaciół napiętnowanych podobną jak i ja wrażliwością, zaś nigdy jako osobników „alfa” lub „beta”, mających bezpośredni wpływ na mnie, lub na to, co piszę. Co jednocześnie nie przeszkadza mi artykułować poglądu, że mając naprawdę dobrych poetów, niezły festiwal literacki oraz wyróżniający się kwartalnik, Łódź nadal jest niewydolna marketingowo, jeśli chodzi o promowanie własnego środowiska poetyckiego. A to, jak wspominałem  wcześniej, jest absolutną podstawą, żeby myśleć o szerszym i pogłębionym ogólnopolskim odbiorze poetów z tego miasta. 

MM: Trzeba sobie zadać chyba pytanie – czy  Łódź chce być postrzegana jako „mocne” środowisko na mapie? Ja tego nie wiem. Wszyscy razem zaczynaliśmy, wszyscy mieliśmy energię potrzebną do rozruchu, dlatego też krytyce łatwiej było przypiąć łatkę, która – bądźmy szczerzy – nie wyszła nam wówczas na złe. Był czas, że prościej było zacząć jako środowisko. Tak naprawdę różnimy się od siebie, mamy różne cele i priorytety. Może i kontakty trochę się pourywały, bo każdy z nas ma swoje życie i obowiązki,  mimo to wciąż piszemy, czytamy się nawzajem i – co ważne – darzymy się szacunkiem. 

Jeden ze swoich nowych wierszy Michał kieruje do „kolegi od słów”. Piotr zaś przez cały tom, właściwie już od motta z Hessego, zdaje się występować jako przeciwnik stadności w poezji. Myślicie, że poetyckie dialogi, inspiracje, kłótnie wzbogacają poezję, czyniąc z niej pole intertekstualnej gry, czy może - jest to zwłaszcza widoczne z perspektywy czytelnika niezaangażowanego w środowiskowe znajomości (jeśli taki „czysty” czytelnik poezji w ogóle istnieje) – utrudnia to lekturę, zamykając ją na pewne konteksty i sensy?

PG: Stadność mnie nie interesuje. Jak wiesz, byłem zagorzałym przeciwnikiem ukutego tu i ówdzie określenia „dykcja łódzka”. W tym przypadku najlepiej chyba widać moją konsternację, ponieważ z jednej strony to pojęcie w dużym stopniu konstytuowało markę określonego środowiska, pozycjonowało je na mapie, ale też kojarzyło się z „łatką” przypiętą do wcale nie grupowej dykcji. Z tego też powodu odrzuciłem je natychmiast. Było po prostu nieprawdziwe i błędne. Pozornie podobnie reaguje czytelnik, którego interesuje lektura wierszy, a nie to, w jakich okolicznościach powstawały. Ale czy do końca? Przecież na chwilę obecną czytelnikami współczesnych wierszy zostają zazwyczaj inni koledzy po piórze, nie czytają ich już nawet studenci ani poloniści. Decydująca w tym przypadku jest estetyczna trudność zbudowana na językowej polifonii. Natomiast wszystko inne wokół jest łatwe, celebryckie i masowe. Myślę, że szkoda czasu na „kuszenie” czytelnika łatwą dostępnością, skoro najmniejsza nawet trudność od razu staje się hermetycznością, a to jest liczman. Po prostu, podobnie jak i filmy braci Quay, poezja nie jest dla wszystkich. 

MM: Chociaż jeden z wierszy adresuję do „kolegi od słów” (który służy mi tu jako wdzięczne lustro), to nie wydaje mi się, żebym korzystał z intertekstualizmu często, zbyt łatwo się na nim poślizgnąć. Co do drugiej części pytania – „czysty” czytelnik poezji to gatunek na wymarciu. Z jednej strony trzeba o niego dbać, ale z drugiej strony – też bez przesady. Uważam, że dialogi i kłótnie raczej wzbogacają poezję, niż ją zabijają. Były obecne od zawsze, a poezja i jej czytelnicy mieli się świetnie.

Poezja jest stawianiem pytań i szukaniem odpowiedzi. Pozwólcie, że na koniec zaproszę was do pewnej zabawy. Odpowiedzcie cytatami z własnej książki na pytania, które również są cytatami z waszych książek. Pytanie od Piotra dla Michała: „Co cię bardziej uwiera? Dom handlowy czy poczucie straty?” Pytanie od Michała dla Piotra: „Czy tyle w nas przenośni, ile ojców przewinęło się przez życie?” 

PG: Nawet nie wiesz jak tym cytatem trafiasz literalnie w sedno. Jako dziecko osierocone przez ojca, czerpałem wrażliwość także i z sieroctwa. Samotność, poczucie straty i braku bezpieczeństwa – z tego wzięła się najprawdopodobniej gęstość mojej frazy, ten nieustanny galop obrazów tworzący niestabilną rzeczywistość. Moje w niej funkcjonowanie na zasadzie pozostawionego samemu sobie linoskoczka, było heroizmem dwunastoletniego chłopca skazanego przez los na odmienność wśród kolegów, z których wszyscy ojców mieli. Dzisiaj sam jestem ojcem, starszym od własnego ojca o osiem lat. Przyznaję, że i w przyszłości będzie mi bardzo trudno zaleźć lepszą metaforę życia, ale spróbuję. To może: „Skoro mityczne szczęście to krążyć w oddaleniu po orbicie jak sputnik, wyślij im wszystkim wyraźny sygnał: nie jestem po żadnej ze stron waszej planetoidy”. Albo: „Ale ktoś komuś jeszcze wytłumaczy, że uparcie nawleka powieki, aby nie zamknęły się na zawsze, a ktoś inny tłumi ciemną podszewkę kłamstwa, wkładając do studia odprasowany garnitur”.

MM: „Dwa minusy dają minus”.

---------------------------------------------------------------------------------

Moje wiersze powstają „po restarcie” - rozmowa z Rafałem Gawinem [w:] „Literacka Polska”, 05.08.2016 r.

Rafał Gawin: Debiutowałeś dość późno – w wieku, nie wypominając, czterdziestu dwóch lat – więc siłą rzeczy dojrzale, a jednak przez nielicznych krytyków, którzy zwrócili uwagę na twoje wiersze, byłeś kojarzony z poezją autorów o co najmniej dziesięć lat młodszych. Ty, wychowany na wierszach Rafała Wojaczka i Nowej Fali, rówieśnik co młodszych brulionowców. Jak z perspektywy czasu oceniasz podobne próby szufladkowania, na dłuższa metę schematyczne, więc daremne?

Piotr Gajda: Zabawne, że to wypominanie rocznika w kontekście mojego debiutu powtarzane jest przez cały czas aż do znudzenia. Niby masz rację, że generacyjność to coś istotnego, taki trochę product placement na wyrost, prawda? Natomiast dla kogoś nieprzystającego – w Ludowym Wojsku Polskim mówiono na takiego dzik; był to żołnierz spoza poboru wiosna-jesień, niepodlegający pod tak zwaną falę – usilnie przysposabia się drewnianą protezę generacyjną pod nazwą autor późno debiutujący, ewentualnie debiutujący dojrzale. W tym drugim przypadku to może być równocześnie rodzaj życzliwego komplementu… A sam wiesz to z Bursy, że życzliwi to najgorszy gatunek łajdaków (śmiech). Pytanie tylko brzmi, czy rzeczywiście poeta może dojrzeć wyłącznie w generacyjnej otulinie, niejako wraz z wiekiem i poniekąd w ramach wspólnotowego doświadczenia, czy może od razu rodzi się z pewnym talentem i intuicją, potrafiąc wykorzystać to instrumentalnie do doskonalenia poetyckiej profesji na każdym etapie)? Jeśli określa go, ale też i przekreśla generacyjne pudło, o którym rozmawiamy, rozumiane jako niecelny strzał, a nie miejsce na podium, to moim zdaniem podobna szufladka głośno skrzypi.

Nie chcę, by nieliczni krytycy z poprzedniego pytania zabrzmieli ironicznie czy pejoratywnie w kontekście twojego pisania. Chodzi mi raczej o dość znamienne pomijanie, zarówno przez młodą, jak i starą krytykę literacką autorów, których najciężej zaklasyfikować generacyjnie, a z tego powodu również czysto poetycko, do których nie ma klucza, a wytrychy łamią się w zamkach. Podobny los spotyka Olgerda Dziechciarza, problemy stwarzają również Izabela Kawczyńska czy Marcin Badura. Masz coś na swoje usprawiedliwienie? Nie trafiłeś w swój czas? A może, tak zwyczajnie, grono twoich potencjalnych odbiorców jest wyspecjalizowane, a więc wąskie?

Nie będę się powoływał na wyniki czytelnictwa w Polsce, ponieważ to liczman. Wtrącę jednak uwagę, że grono potencjalnych odbiorców poezji jest samo w sobie nieliczne. Jaki ułamek z niego czyta moje wiersze? Strach o tym nawet myśleć. Mimo wszystko od czasu do czasu docierają do mnie sygnały zwrotne ze strony czytelników. Wspomniani przez ciebie nieliczni krytycy też w sumie nie są aż tak przetrzebieni. Rzecz w tym, że w naszym kraju jest tak wielu znakomitych poetów, a tak niewiele miejsc, gdzie można o nich napisać – lub te miejsca są na tyle rozproszone, że i tak znikają z oczu – że jest to po prostu kwestia sita. Uwagę i recenzje poświęca się przede wszystkim tym z nazwiskiem, nominowanym i nagradzanym, z rozpoznawalnym dorobkiem. Autorom funkcjonującym w życiu literackim od lat, którzy dopiero stosunkowo od niedawna kolekcjonują należne im hołdy albo też w odpowiednim czasie zapracowali na swoją pozycję. To zrozumiałe, gdy nie istnieje centrala; na tyle silne opiniotwórczo miejsce, w którym to, co się aktualnie dzieje we współczesnej polskiej poezji, mogłoby zostać odpowiednio skatalogowane i zhierarchizowane przy pomocy wyraźnie zarysowanego autorytetu. Całej reszcie, wywodzącej się z peryferyjnych wydawnictw i środowisk, w tym spóźnionym jak ja, co już wcześniej ustaliliśmy, jest znacznie trudniej. Poeci z prowincji, ale nie duchowej, nie są zbytnio rozpieszczani, ponieważ kolejka jest długa i uznaniowa.

Bywasz mylony z młodszymi, ale również co złośliwsi i mniej domyślni ustawiają cię w jednym szeregu z poetami długiej i skomplikowanej frazy, zwłaszcza Maciejem Meleckim, od czasu do czasu też Krzysztofem Siwczykiem. Pokusiłbyś się o instrukcję obsługi dla recenzentów mylących miejsce wydawania książek – w końcu dwa twoje tomy ukazały się w Mikołowie – z inspiracjami i wpływami?

Kilka lat temu gdzieś napisano, że w Łodzi podobno czczony jest Przemysław Owczarek i wszyscy chcą pisać jak on. To mi zawsze wyglądało na despekt założycielski. Ta opinia w sumie wiąże się z ukutym naprędce pojęciem dykcji łódzkiej, nośnym, ale bezwstydnie obnażającym kompletny brak rozpoznania; dychotomię poznawczą, za którą czaiły się pośpiech i płytkość osądu. Jeżeli próbuje się na siłę łączyć typowo środowiskową konstelację poetów za pomocą jakiejś fantomowej dykcji, to uprawiając ten rodzaj krytyki, można pójść jeszcze dalej. Skoro nie Łódź, to co? Może poeci śląscy? W ostatecznym rozrachunku chodzi tutaj nie tyle o mnie, ale o powierzchowne i krzywdzące opinie, jakich potem nikt nie weryfikuje  - i w ten sposób koło się zamyka.

W takim razie scharakteryzuj pokrótce swoje dotychczas wydane książki poetyckie i nakreśl ścieżkę, którą zamierzasz się poruszać w poezji w przyszłości. Nie pytam, oczywiście, o rozpoznania krytycznoliterackie sensu stricto, tylko o to, jak widzisz, pod wpływem czasu i przestrzeni, swój twórczy dorobek.

No dobrze, ale czynię to bez przyjemności, bo nie taka jest moja rola. Hostel to późny, ale dojrzały debiut (śmiech). Tak naprawdę ani zbyt późny, ani dojrzały. Razem ze Zwłoką, moją drugą książką, stanowił owoc tak zwanego nowego otwarcia. Mówię nowego, bo flirtowałem z poezją mniej więcej od 1984 roku, głównie w roli badacza pisma pozostawionego potomnym przez niejakiego Rafała Wojaczka. Obie zostały dobrze przyjęte przez środowisko, szczególnie Zwłoka spotkała się z dosyć szerokim odbiorem, właściwie najlepszym spośród wszystkich moich tomów. Mimo to uważam ją za najsłabszą rzecz, jaką zdarzyło mi się wydać – jako jej autor mam chyba prawo do zdania odrębnego? Doszedłem wtedy z własną dykcją do ściany, od której szybko musiałem się albo odbić, albo przebić ją głową. Tak powstały Demoludy, pierwszy tom umownej trylogii, razem z Golemem i wydaną w tym roku Śrubą Archimedesa. Jeśli dzisiaj myślę o swoich książkach, robię to głównie przez pryzmat tych trzech. Co dalej? Nie wiem. W pewnej mierze wszystko zależy od recepcji mojego najnowszego tomu wierszy. Odnośnie czasu i przestrzeni, powiem tylko tyle, że wciąż cisną.

Czyli jednak czujesz upływający czas coraz dobitniej? Odbije się to jeszcze bardziej w twojej twórczości?

Tak, dokuczają mi zwłaszcza stawy (śmiech). Jeśli zaś chodzi o drugą część pytania, po prostu musi, to nieuniknione. Choćby z powodu doświadczenia, które – ujmując to w sposób maksymalnie uproszczony – zmienia pogląd na poetyckie toposy. Miłość nie jest już taka gorąca, za to śmierć zamieszkała nieomal po sąsiedzku (śmiech).

Zdradź mniej wtajemniczonym i słabiej posługującym się Google genezę tytułu oraz schemat konstrukcyjny samej śruby Archimedesa.

Śruba Archimedesa to rodzaj maszyny o bardzo prostej konstrukcji, której wynalezienie przypisuje się Archimedesowi. To podnośnik składający się z ze śruby umieszczonej w rurze ustawionej skośnie do poziomu. Jego działanie polega na tym, że koniec śruby zanurzony jest w wodzie, a jej obrót wymusza ruch wody do góry. W czasach starożytnych używano go do nawadniania kanałów irygacyjnych, a niegdyś – w Holandii – do osuszania depresji, co już samo w sobie tworzy metaforę do wykorzystania. Ze względu na prostotę konstrukcji i niezawodność działania Śrubę Archimedesa wykorzystuje się do podnoszenia ścieków. I to jest właśnie clue historii opowiedzianej na kartach książki, której streszczenie czytelnik łatwo odnajdzie choćby w wierszu Piana złudzeń.

Czy rzeczywiście najnowszą książką udało ci się coś – poetycko lub pozapoetycko – domknąć? Z czymś się zmierzyć i od czegoś uciec?

DemoludyGolemŚruba Archimedesa to oś wytyczająca kierunek: od debiutu, według moich doznań lekturowych najprawdopodobniej skażonego pewną dozą poetyckiego odtwórstwa, ku autonomii. Śruba Archimedesa jest więc najsprawniejszą wersją dykcji, jaka pojawiła się już w Demoludach.

W wierszach opiewasz i analizujesz rozkład i zniszczenie, żeby nie nazwać wartości granicznej na „eś” po imieniu. Możemy, jako twoi czytelnicy, liczyć na twoje zdroworozsądkowe podejście do tematu poza rzeczywistością tekstu?

Od dawna towarzyszy mi przekonanie, że żyjemy w czasach preapokaliptycznych. Zmierzamy w stronę schyłku cywilizacji, traktowanej przez Lewisa Morgana jako trzeci i ostatni etap rozwoju ludzkości. Paradoksalnie to, co wydawało się nam zbawienne, okazało się dla nas zgubne. Coraz bardziej widoczna niewydolność współczesnych systemów społeczno-gospodarczych cofnie nas znowu do czasów barbarzyństwa. Czyż to samo w sobie nie stanowi już odpowiedniego motta? Koniecznie trzeba dalej objaśniać ten rozkład: demokrację odartą z wartości, postęp technologiczny kosztem środowiska naturalnego, niesprawiedliwy podział dóbr, światowy terroryzm? Wkładając w to wszystko palec, czyli indywidualną egzystencję, tworzę zmetaforyzowaną diagnozę – wieszczę zarówno własny, jak i zbiorowy koniec, zmagam się z poszukiwaniem w tym wszystkim jakiegoś sensu, wyższego porządku. Zdroworozsądkowo dodam, że mimo wszystko nie należę do ludzi, którzy – jak określał to Friedrich Hebbel – cieszyliby się nawet z końca świata, gdyby go przewidzieli. Ja się nie cieszę. Jest mi naprawdę przykro.

A jeśli świat już się skończył, a my jedynie dogorywamy: wygaszamy zgliszcza i ciągniemy słomki, kto zgasi światło? Czy w takich warunkach literatura ma jeszcze jakikolwiek sens, o samej poezji nie wspominając?

Nie wiem, nie posiadam do tego stopnia zaawansowanych zdolności profetycznych. Przeczuwam nadejście hekatomby po omacku jak ślepiec / kiedy rozpoznaje rysy obcej twarzy i nagle wzdraga się / bo to nie jest twarz człowieka (to fragment wiersza Klątwa). Kto zgasi światło? Gdybym zajmował się literaturą fantastyczno-naukową, odpowiedziałbym, że kosmici (śmiech). Niestety, twoje pytanie jest śmiertelnie poważne, a w dodatku w moich uszach brzmi jak echo słynnego dylematu Adorno: czy po Auschwitz da się jeszcze pisać wiersze? Widać stąd, że nie ma takiej katastrofy, z której ludzkość, jeśli zdoła się podnieść, nie potrafiłaby przemienić ją w dobrą literaturę, sztukę, czego znakomitym przykładem niech będzie fragment wypowiedzi z filmu Big Bang w reżyserii nieodżałowanego Andrzeja Kondratiuka: Człowiek z człowieka mydło wyprodukował i tym mydłem oblicze swoje obmył. Jest się czym pochwalić przed gośćmi z kosmosu? Hiroszima, Oświęcim, Nagasaki...

Jeśli anarchia, to co może być punktem odniesienia i bezpieczna przystanią? Jeśli bunt, to gdzie najskuteczniej szukać spokoju? Scharakteryzuj, proszę, jak wygląda niezgoda na niesprawiedliwą rzeczywistość w okolicach pięćdziesiątki.

Anarchię, pojmowaną jako skrajny indywidualizm, Polacy wyssali z mlekiem matki. To zdumiewające, że jako nacja absolutnie nieracjonalna, składająca się w znacznej części z malkontentów, hejterów i adwersarzy przetrwaliśmy jako zbiorowość, co wydaje się zupełnie irracjonalne, zwłaszcza że nadal tkwimy w mentalności liberum veto. Z kolei bunt to domena młodości. Niestety, im dalej w las, tym więcej drzew. Wraz z wiekiem, a co się z tym wiąże – z koniecznością przyjmowania na siebie odpowiedzialności za życie innych ludzi i różnego rodzaju złożonych obowiązków, pozostaje już tylko zgoda na mniejsze lub większe kompromisy. A potem rozczarowanie, że się je zawarło. Wartość dodana okolic pięćdziesiątki to poczucie, że wciąż posiada się wolę odrzucania propozycji, za którymi kryje się ewidentna uległość wobec ludzi, rzeczy, poglądów i spraw, które są sprzeczne z wyznawanymi wartościami.

Ale czy ty się w ogóle buntujesz? Z twoich tekstów przeziera dramatyczna zgoda na taki układ rzeczy. Sami sobie zgotowaliśmy ten los, a przecież – pełni dumy i papierowej godności – po sobie, a zwłaszcza innych,  nie posprzątamy.

W ogóle mi nie uwierzyłeś, skoro zadałeś takie pytanie. Doskonale rozumiem, że te dwadzieścia lat różnicy wieku między nami to są oczywiste zakłócenia w komunikacji. Pomyśl jednak, w jaki sposób wyraża się zgodę? Wypowiada się grzecznie tak, potakuje głową, wzrusza bezradnie ramionami, milczy… Tymczasem ja staram się obnażyć tę fikcję! Babram się w ściekach! Zawijam w papierek z wierszem to gówno, które mnie zewsząd otacza! Sprzątam…

Sprzątasz, ale mam wrażenie, że tylko po sobie. Nie angażujesz się w spory literackie i krytycznoliterackie. W związku z bardziej kontrowersyjnymi wydarzeniami naszego poetyckiego półświatka zwykle– cytując odżałowanego Grabaża – stoisz trochę z boku

Niekoniecznie jest to prawda. Mam za sobą pewne próby (śmiech). Wystarczy wspomnieć rozmowę z Maćkiem Meleckim, opublikowaną na moim blogu, jako reakcję na głośny tekst Andrzeja Franaszka Dlaczego nikt nie lubi nowej poezji?, tam też umieszczony cykl wywiadów z kilkunastoma poetami pod hasłem Siedem grzechów głównych, felietony i recenzje, które od dwóch lat regularnie publikuję na łamach „Migotań”. Skromny to wkład, niemniej aktywniejszy udział w literackich dyskursach pozostawiam osobom bardziej przenikliwym ode mnie.

No właśnie… prowadzisz bloga i pisujesz felietony. To swoista wartość dodana do twojej działalności twórczej. Możesz przy jej sprytnym wykorzystaniu komuś, a przez to sobie, pomóc. Jak w ogóle odnosisz się do podobnych, środowiskowych przysług, zależności i układów mniej lub bardziej scalonych?

To prawda: prowadzę i pisuję. Nie ma to jednak absolutnie żadnego przełożenia na myślenie kunktatorskie. Jest zaledwie bardziej opisową próbą wyrażenia tego, co interesuje mnie jako odbiorcę poezji, ale również twórcę. Oczywiście mam pełną świadomość, że wszyscy obracamy się poniekąd we wsobnym środowisku. Po kilku latach literackiej działalności, można poznać wszystkich poetów, których chce się poznać, albo nauczyć się unikać tych, na których ponowny widok nie ma się ochoty. Tak samo jest z krytykami. Całe to nasze towarzystwo najprawdopodobniej zmieściłoby się w takim miasteczku, jak na przykład Nowe Miasto nad Pilicą. Niekiedy trudno więc udawać, że się kogoś nie zna, z kimś tam przyjaźni. Gdzie byłbym dzisiaj, gdybym nie skorzystał z pomocy ludzi działających w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich, a obecnie w łódzkim Domu Literatury, jak również ze wsparcia Instytutu Mikołowskiego? Na szczęście wszystko i tak zweryfikuje cezura czasowa. Zbyt entuzjastyczne sądy, jak i z góry błędne przekonania. Określonego rodzaju całkiem już bezwstydne koleżeńskie przysługi. Triumf czy też upadek danego poety to w końcu tylko działalność bieżąca. Zdecydowana większości z nas i tak pozostanie w poetyckim czyśćcu, skąd będzie się zżymać na to, że znowu nagrodzono słabą książkę znanego poety.

Pracujesz w urzędzie, gdzie zmagasz się z mało literacką papierologią, biurokracją i schematyzmem myślenia. Czy twoja strategia poetycka nie została poniekąd wymuszona przez pracę w warunkach, jednak, dla literatury i zdrowia psychicznego szkodliwych?

W warunkach gospodarki rynkowej, w mieście takim jak moje (i tysiącu innych miejscowości w tym kraju) nikogo nie obchodzi, czy wykonywane zajęcie sprawia ci przyjemność. Albo czy coś utrudnia. Komfort pracy już dawno temu zastąpił ustawiczny stres. W związku z czym moja działalność zawodowa wymusza u mnie potrzebę resetu. Wracam do domu i się resetuję. Można więc powiedzieć, że moje wiersze powstają po restarcie (śmiech).

Uchylisz rąbka tajemnicy i opowiesz, jak zaczęła się twoja przygoda z literaturą, a potem poezją? I dlaczego ważną rolę odegrało w niej rodzina – wspomnianego już w tej rozmowie – Rafała Wojaczka, a także wojsko?

Wydaje mi się, że nigdy nie traktowałem tego w kategoriach przygody, co brzmi niepoważnie, ale jako coś konstytuującego mnie jako człowieka. Od dziecka nie chciałem,  jak niektórzy, zostać strażakiem, policjantem albo żołnierzem, zawsze pragnąłem być poetą czy pisarzem. Życie jest jednak przewrotne i surowe; najprawdopodobniej to moje marzenie wydało mu się na tyle niepoważne, że przez długie lata robiło wszystko, aby nie mogło się spełnić. Poetą przezwał mnie w roku 1987 świętej pamięci Marek Garbala, wrocławski poeta i krytyk, który na warsztatach literackich skierowanych do żołnierzy służby zasadniczej, pełnionej przeze mnie po przerwanych studiach na UMCS-ie, po przeczytaniu mojego tekstu zakomunikował: No to, drodzy moi, mamy wreszcie wiersz! Jeśli dodam, że kilka lat wcześniej poezją zaraził mnie śmiertelnie inny wrocławianin z doskoku – Rafał Wojaczek, a jego brat Andrzej był pewnego razu gościem naszych cyklicznych warsztatów, na które dojeżdżałem do wrocławskiego Klubu Garnizonowego „Oko” (ale też do Żagania i Biedruska pod Poznaniem) raz w miesiącu z jednostki wojskowej z Poznania, otrzymasz pełny obraz mojego ówczesnego „stanu ducha”. Dawne pragnienie powróciło do mnie dopiero kilkanaście lat później po to, aby się wreszcie spełnić. Z czasem wydałem dwie książki w Instytucie Mikołowskim, który, jak wiesz, mieści się w dawnym mieszkaniu Rafała Wojaczka. Możesz sobie wyobrazić, jak wiele to dla mnie znaczy. Tak samo jak bliska znajomość z Maćkiem Meleckim i Krzyśkiem Siwczykiem, współtwórcami filmu Lecha Majewskiego Wojaczek, oraz z innymi poetami z Mikołowa. Co znaczy usiąść na schodach prowadzących do drzwi Instytutu, albo z balkonu spoglądać na podwórze i dwie kościelne wieże ponad dachami kamienic, na które patrzył(i które fotografował Rafał Wojaczek. Pić wódkę w j e g o  mieszkaniu. W tym sensie czuję się spełniony.

Jestem w posiadaniu twojego nigdy niewydanego debiutu neoklasycystycznego. Na pewno nie żałujesz, że jednak nie ujrzał światła dziennego? Na obecnym etapie pisania chyba już bezpowrotnie straciłeś szanse na jego bezbolesne rozpowszechnienie.

Ten zbiór nigdy nie miał być moim debiutem. Był próbą oderwania się od źródeł, czyli od okresu związanego z intensywną lekturą wierszy Wojaczka, Bursy, Ratonia, Grochowiaka, Babińskiego i Benna. Nawiązywał do kultury rocka…. Dziś to poetycka paleontologia, ale też dowód na to, że Opatrzność czuwała nade mną, skoro nie dopuściła do szerokiego upublicznienia tych wierszy. Przed rokiem 2007 nie napisałem niczego wartego odnotowania. Zatem i ty wymaż z pamięci istnienie podobnych skamieniałości

Nawiązywał do kultury rocka… Muzyka to równie potężna działka twojej działalności pozazawodowej, może nawet poważniejsza. I masz w niej przewagę nad tą literacką – sam nie grasz (albo przynajmniej nie robisz tego oficjalnie). Zdaję sobie sprawę, że w tej materii moglibyśmy przeprowadzić osobną, znacznie obszerniejszą rozmowę. Opowiedz więc o swoich głównych fascynacjach i najnowszych odkryciach.

Muzyka, w odróżnieniu od poezji jest moim hobby. Od ponad trzydziestu lat jestem jej fanem. Swoją fascynację rockiem rozpocząłem od płyt grupy Black Sabbath, którą przez całe lata osiemdziesiąte i połowę dziewięćdziesiątych XX wieku kochałem platoniczną miłością, aż wreszcie zobaczyłem „na żywo” w niemal oryginalnym składzie (zabrakło tylko Billa Warda – perkusisty) w roku 1998 na koncercie w katowickim Spodku. Po hard rocku, heavy metalu, przyszedł czas na jazz-rock i rock progresywny, a później na rozmaite style muzyczne – od Scotta Walkera przez Joy Division po Placebo, jazz, post-punk, stoner rock, doom, alternatywę. Cały czas zbieram płyty analogowe i kompakty. Specjalizuję się w mało znanych kapelach i wykonawcach w rodzaju Graham Parker & The Rumour, The Motors, Southside Johnny and the Asbury Jukes czy John Watts, tego typu rzeczach. Słucham również muzyki poważnej, zwłaszcza z ulubionej epoki – baroku.

Złośliwi mogliby powiedzieć, że twoja długa fraza i jej mechaniczny rytm przynoszą na myśl porównania jedynie z topornym industrialem i mało progresywnymi nurtami post-elektro, które właśnie zdefiniowałem na potrzeby niniejszej rozmowy. Jak mogą najsensowniej i najsprawniej dotrzeć do ich ukrytej, momentami wręcz lirycznej melodii i nostalgicznej linii wokalnej? Jakich słuchawek i sprzętów nagłaśniających (tudzież poprawiających słuch) użyć?

Powinni się bardziej skupić.

Dokończ zdanie: Najlepsza puenta to taka…

…która kończy się we właściwym miejscu.

Dziękuję za rozmowę z puentą.

Z Piotrem Gajdą rozmawiał Rafał Gawin, 31 lipca 2016.

--------------------------------------------------------------------------------------------

Od literackiego idealisty do sceptycznego pragmatyka - rozmowa z Robertem Rutkowskim [w:] "Arterie" nr 1 (26) 2018
Piotr Gajda to autor związany z „Arteriami” od samego początku ich istnienia i jedyny, który jest obecny w każdym numerze kwartalnika. W październiku 2018 roku przypadło dziesięciolecie wydania debiutanckiego zbioru wierszy tomaszowskiego poety, który, jakżeby inaczej, ukazał się jako pierwsza pozycja Biblioteki „Arterii”. Ten mały jubileusz to znakomita okazja, aby w cyklu „Jeszcze zdarzają się wiersze” przypomnieć jeden z moich ulubionych utworów z Hostelu.
A jeśli dodamy do tego, że 26. numer „Arterii” jest najprawdopodobniej ostatnim, trudno sobie wyobrazić bardziej symboliczne zakończenie niniejszego cyklu.


 Anoreksja

Tłuste lata minęły. Garmażeryjne sklepy
są obojętne dla nadchodzącego tygodnia,
który nie je mięsa. Zajrzyj do garnków,
co się w nich gotuje? Czysta woda i pestki
figi. Czym nakarmimy wygłodniałe zlewy,
odpływy i rury? Chcesz być Ewą, bo po domu
krąży mit o zamrożonej w lodówce paczce
owoców „Rajski ogród”. W moich snach
ślinią się czyste obrusy, ale nie przyjmujemy
gości, chociaż są pełni protein. Moglibyśmy
wyjść i coś kupić, lecz mamy już wszystko.

Robert Rutkowski: W październiku minęło dziesięć lat od twojego debiutu. Jak widzisz Hostel po dekadzie od jego wydania?

Piotr Gajda: Mniej więcej z tej właśnie odległości czasowej (śmiech). Muszę ci się przyznać, że nie wracam do swoich książek jakoś tam od biedy wypromowanych z moim udziałem, rozdystrybuowanych i zrecenzowanych. Nie demonizuję też ich znaczenia, nie traktuje ich jak kamieni milowych na drodze twórczej. Wydałem, jak dotąd, sześć tomów z wierszami i z każdym kolejnym towarzyszy mi poczucie coraz większego dystansu do siebie, do mojego miejsca w tym dosyć przypadkowym i nierównym szyku literackim, do znaczenia tego wszystkiego, czym dzisiaj jest poezja, a szerzej literatura, która dziś bardziej przypomina jeden z tysięcy produktów dostępnych w markecie. Te z rozpoznawalną marką, droższe, znajdują się zawsze bliżej kasy. Pozostałe są poupychane na półkach. Stąd, jako producent określonego towaru, o którym wiem, że praktycznie jest niesprzedawalny (przede wszystkim medialnie, a czego nie ma w mediach to nie istnieje) jestem determinowany wyłącznie procesem produkcyjnym, natomiast mniej istotne znaczenie ma dla mnie cała reszta – debiut rynkowy, te wszystkie wojny cenowe, kampanie reklamowe, nieuczciwa konkurencja. Kiedy ogłosiłem drukiem Hostel, byłem jeszcze literackim idealistą, dzisiaj jestem sceptycznym pragmatykiem. Albo bankrutem (śmiech).

R.R.: Jakub Skurtys przy okazji recenzowania twojej innej książki,Śruby Archimedesa, pisze, że uważa Hostel za jeden z najlepszych debiutów 2008 roku. Tomik zostaje zauważony, a jednak nie tylko nie zdobywa znaczących nagród, ale nawet nie dostaje do nich nominacji. Jak sądzisz, z czego to wynikało?

P.G.: Szkoda mi czasu na tego rodzaju dywagacje. To nie jest ani mój problem, ani tym bardziej nie jest to problem ludzi, którzy przyznają te nagrody. Życie jest gdzie indziej. Mam przed sobą palce na klawiaturze i białe pole na monitorze, które nagle zaczyna wypełniać się literami, słowami, zdaniami układanymi w wersy. Nigdy, w żadnej innej sytuacji, nie jesteś tak blisko tego czegoś, jak w takiej właśnie chwili. A ty mnie tutaj pytasz o sprawy tak naprawdę wtórne.

R.R.: Czyli, parafrazując Verlaine’a, liczy się tylko akt pisania, a „cała reszta jest literaturą”?

P.G.: Liczy się przede wszystkim utrzymanie zdolności do pisania, która w pewnym sensie jest umiejętnością daną poecie przez, powiedzmy, Boga lub „jego emalię” (nie w religijnym, a transcendentalnym ujęciu) niekiedy nie na zawsze. Wymawiając słowo „transcendencja” myślę o tym, że pomimo wielu definicji twórczości jako takiej, nadal jest ona czymś niezwykłym, właśnie poprzez ten wspomniany przeze mnie dodatek niewiadomego. Chociaż nie zgadzam się, że stanowi on jakieś szczególne sacrum, a samych twórców (np. poetów) powinno się traktować jako postaci ulotne, eteryczne, stworzone do wyższych celów. Nie, mają (za przeproszeniem) zapierdalać jak inni. Z kolei ścisłego procesu twórczego nie da się zdefiniować jednym aktem poznawczym; nie jest tego w stanie uczynić ani odbiorca, ani sam twórca, który nie określi dokładnie wszystkich faz swojej twórczości. Dlatego nie można wyznaczyć jej ram czasowych (początku i końca), albo też ustalić, które z doświadczeń, emocji, przeżyć i wyborów artysty zaliczać do procesu twórczego, a które do pozostałych procesów związanych z jego funkcjonowaniem w codziennym życiu. I właśnie z tych rozmaitych niedookreśleń wywodzi się literatura. „Moglibyśmy / wyjść i coś kupić. Lecz mamy już wszystko” – napisałem w tym starym wierszu i dlatego z powyższych, ogólnikowo przedstawionych przeze mnie przyczyn, można odczytać tę puentę wciąż dość wieloznaczne.

R.R.: Tak kończy się „Anoreksja”. Zaczynasz ją natomiast słowami: „Tłuste lata minęły”. Umyślnie wziąłem właśnie ten wiersz na zamknięcie cyklu, bo to bardzo ładna klamra, zważywszy na to, że – jak na pewno wiesz – to najprawdopodobniej ostatni numer „Arterii”. Jak się czujesz, jako jedyny autor obecny w każdym numerze?

P.G.: Przyczyn jest co najmniej kilka. Po pierwsze, było we mnie ogromne „parcie na szkło” i z tego wzięła się ta moja wszechobecność. Po drugie, koledzy w redakcji byli tak leniwi, że tylko mnie się chciało do każdego numeru coś napisać. Po trzecie, nie mieli do dyspozycji lepszych tekstów niż moje. Po czwarte, wszystkie teksty znajdujące się w ich dyspozycji były tak złe, że zawsze wybierali te najmniej złe, czyli moje. Po piąte (i w tym tylko tkwi ziarenko prawdy), kwartalnik ukazywał się na tyle nieregularnie, że do każdego numeru miałem czas coś przygotować. I przygotowywałem: felietony, wywiady, recenzje literackie i muzyczne, a czasem nawet wiersze.

R.R.: Jak wspominasz okoliczności powstawania pisma? Był młodzieńczy zapał, czy raczej wykluwało się na chłodno? A może w bólach? Pytam z ciekawości, bo nie było mnie z wami od początku, dołączyłem z tą rubryką dopiero w numerze 10.

P.G.: Pomysł pisma zrodził się wiosną 2007 roku na spotkaniu zorganizowanym przez Andrzeja Strąka i Zdzisława Jaskułę. W samej Łodzi rozmawiano o tym już wcześniej, ale mnie przy tym nie było, ponieważ dopiero podczas spotkania w Poleskim Ośrodku Sztuki poznałem ludzi, z którymi środowiskowo jestem związany od ponad dziesięciu lat. O ile mnie pamięć nie zawodzi, redaktorem naczelnym miał zostać Konrad Ciok, ale z jakichś nieznanych mi powodów do tego nie doszło. Mnie koledzy nie przyjęli nawet do osobowego składu redakcji, ale że jestem dość uparty, złośliwy i konsekwentny, to wyciąłem im numer polegający na tym, że moje nazwisko jest w każdym numerze (śmiech). Nazwę kwartalnika i tematy programowe wymyślał redaktor naczelny Przemysław Owczarek, kawał dobrej roboty zrobili Agnieszka Kowalska-Owczarek, Rafał Gawin, Magda Nowicka i Michał Murowaniecki, robisz ty i wielu, wielu innych autorów, których prześwietne teksty ukazały się w „Arteriach”… Kiedy koledzy byli jeszcze młodzi, to im się chciało, mieli power. Teraz się zestarzeli, objęli tak zwane stanowiska, więc już im się nie chce. A starzeć się trzeba umieć.

R.R.: W „Anoreksji”, jak zresztą w całym zbiorze, widać zaczątki twojego dość mocno rozpoznawalnego stylu. Hostel jest jednak zdecydowanie bardziej oszczędny w środki wyrazu, niż następujące po nim tomy. To „rozpasanie frazy” przyszło naturalnie, czy od początku dusiłeś się w formach skromniejszych?

P.G.: Nie, od początku nie czułem w sobie żadnych szczególnych ograniczeń. Wydaje mi się, że począwszy od trzeciej książki, Demoludów, udało mi się szczęśliwie rozwinąć tę moją poetykę natręctw (śmiech). Ponadto uważam, że każdy przyzwoity poeta powinien, mimo wszystko, planować swoje pisanie, myśleć o nim w kategorii długofalowego projektu, zamiast bredzić o natchnieniu i iluminacji. Oczywiście, one gdzieś tam są, istnieją w tym już przeze mnie wspomnianym „czymś”. Ale powinny pozostać rodzajem tajemnicy, nie ekspiacji. Epatowanie tego rodzaju „wnętrznościami” jest po prostu śmieszne i kiczowate. Owszem, zarówno w GolemieŚrubie Archimedesa i To bruku natrafisz na głębokie złogi metafizyki, a nawet gnozy, ale jest to przede wszystkim diagnoza dotycząca kondycji współczesnego człowieka i towarzyszącego mu świata; miejsca niejednoznacznego, okrutnego, w pewnym sensie przegranego, opresyjnego i dekadenckiego. Tylko ludzka wola jest w stanie mu się przeciwstawić, zmienić go na lepsze. Tu nie ma już czasu na jakieś gierki, trzeba bić na alarm. Jeśli poeta ma w ogóle jakiś obowiązek, to właśnie ten, by nie pokazywać wyłącznie własnego cierpienia, tylko cierpienie w ogóle, w szerszym  kontekście. A że ten bywa złożony, rozbudowany, polifoniczny i atonalny, to i jego zmetaforyzowana fraza (dla oddania tak zwanego drugiego, trzeciego i kolejnego dna) zaczyna się multiplikować w sensie semantycznym. To jest właśnie mój przypadek.

R.R.: Życzę ci w takim razie jeszcze wielu, równie udanych, multiplikowanych w sensie semantycznym fraz i do zobaczenia na innym szlaku komunikacyjnym, innych arteriach. Dziękuję za rozmowę.

P.G.: A co, jeśli „szlak komunikacyjny”, na który się powołujesz, okaże się rondem, a ściślej – angielskim skrzyżowaniem pierścieniowym (śmiech)? Poruszalibyśmy się na nim niby do przodu, ale tak naprawdę kręcili w kółko…

R.R.: Na pewno udałoby nam się takie skrzyżowanie po angielsku opuścić. Jak choćby teraz tę rozmowę.

[prwdr.: „Arterie”, nr 1/2018, s. 207-210]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz