czwartek, 1 grudnia 2016

Czwarty obrót „Śruby”. Recenzja w „Kalejdoskopie”


W najnowszej odsłonie Magazynu Kulturalnego Łodzi i Województwa Łódzkiego „Kalejdoskop” (nr 11/2016) opublikowano kolejną recenzję „Śruby Archimedesa”, której autorem jest tym razem Tomasz Cieślak. Tekst zatytułowany „Nasz 38 równoleżnik” polecam wszystkim zainteresowanym (pełna treść poniżej).

 „Piotr Gajda, tomaszowski poeta związany z łódzkim środowiskiem literackim, pokusił się w swoim najnowszym tomie wierszy, „Śruba Archimedesa”, o rzecz niełatwą: o próbę poetyckiego zapisu egzystencjalnego doświadczenia współczesnego człowieka, świadomego uczestnika kultury, wrażliwego erudyty – w całej tego doświadczenia komplikacji, mimo świadomości niemożliwości zamknięcia w słowach tego, co się słowom musi wymykać. Odważne to i ryzykowne, ale mam wrażenie, że poprzednie książki poetyckie gajdy stanowiły już rodzaj przygotowania do tej najnowszej, najpełniejszej, którą byłbym skłonny traktować jako rodzaj podsumowania dotychczasowej drogi twórczej, a może i otwarcia nowego rozdziału.

W poprzednim tomie, wydanym dwa lata temu „Golemie”, można odnaleźć swoistą zapowiedź tego, co czytamy w „Śrubie Archimedesa”, jednak najnowszy zbiór pełniejszy, subtelniejszy w zapisanych w nim rozpoznaniach, bardziej niejednoznaczny i przez to bardziej uniwersalny. „Golem” to był traktat o niemożności zrozumienia siebie w świecie, która prowadzi do obserwowanej przez poetę naszej powszechnej, codziennej i bezmyślnej ucieczki od sensu w konsumpcję – bo to łatwiejsze, bo nie wymaga stawiania trudnych pytań i krytycznego obserwowania i oceniania siebie, skoro można się skupić na oglądaniu towaru do kupienia.

„Śruba Archimedesa”, podzielona na trzy dość wyraziście odrębne, lecz dopełniające się części, przynosi najpierw (część „Dante w kacecie”) refleksję nad przemijaniem – powszechnym i wszechogarniającym, świata i naszym, a może przede wszystkim naszym. Ktoś powie: to nic niezwykłego, to wręcz normalne u poety po pięćdziesiątce, który nie ucieknie od pewnych podsumowań i domknięć, a nawet od myślenia o śmierci, bo staje się ona powoli doświadczeniem najrealniejszym. Owszem, i tak – biograficznie – można rzecz wyjaśniać, ale Gajdzie udało się chyba coś więcej – pokazać bycie pomiędzy, w nieustannym zawieszeniu „tu” (kuszącym i odstręczającym jednocześnie) i jakimś „Tam” (niepewnym, wątpliwym, może jednak, mino wszystko, dającym nadzieję). „Tam” to niekoniecznie zaświaty, ale też ponadczasowe uniwersum kultury, którego uczestnikiem jest bohater liryczny tych wierszy. Jak się w tych wierszach o tym mówi? Bez patosu, czasem z ironią bliską sarkazmu, poprzez językowy eksces, poprzez krypto cytat, parafrazę, reminiscencję, aluzję. Bo jak inaczej powiedzieć o czymś, co wydaje się ciągle niepochwytne, niepewne, niejasne?

Te językowe i kulturowe aluzje oraz koncepty znajdują swoje dopełnienie i rozwinięcie w drugiej części tomu („Henry Fool”), która zresztą wydaje mi się przez to mniej udana – bo jest jakby ledwie przypisem do tej pierwszej, a może nawet wprost powtórzeniem, tylko nieco inaczej. Jakby autor nie zaufał nam, że zrozumieliśmy, że przejęliśmy się i współodczuwamy. Jest w tej części – poprzez jej zbytnie moim zdaniem bogactwo, poprzez zbyt obfite nagromadzenie wątków i pomysłów, w jej, nazwijmy to tak, nieco meczącej pomysłowości – jakiś impas. Ten rzeczownik – impas – to zresztą jednocześnie tytuł chyba najlepszego wiersza tego fragmentu tomu:

Omijać dłużyzny. Czy to nie znaczy w końcu tyle,
co unikać odleżyn? A jeżeli przez miejsce, w którym akurat
teraz jestem, przebiega siatka geograficzna, jakiś pierdolony
równoleżnik, na przykład 38 – strefa zdemilitaryzowana,
który pieczętuje zastany układ sił?

Nic. 

Świetny pomysł – połączyć w jednym wierszu to, co odnosi się do pisania poezji, a może po prostu komunikowania się z innymi (omijać dłużyzny) z doświadczeniem najbardziej osobistym, somatycznym (unikać odleżyn) – i doświadczeniem politycznym (wzdłuż 38 równoleżnika, o którym mowa w wierszu, biegnie strefa zdemilitaryzowana między obiema Koreami, faktyczna granica tych państw, konsekwencja dwubiegunowego podziału świata po wojnie, podziału, którego my też, choć inaczej niż Koreańczycy, doświadczyliśmy). Gajda łączy te różne sfery, by powiedzieć, kim właściwie jesteśmy: kimś ograniczonym i determinowanym: przez nasze dążenia i talenty, przez naszą cielesność – i w równej mierze przez to, co społeczne, co polityczne.

Trzecią cześć tomu, „Archimedes pomylony”, odczytywać należy jako próbę ujęcia w słowa kondycji i funkcji samej poezji – tego nieudolnego narzędzia wyrażania siebie, „kipieli słów”, „toksycznych związków”, „huczących myśli”. Czymże więc jest poezja? Niezręcznym, nieadekwatnym narzędziem – ale innego poeta nie ma. Śruba Archimedesa to starożytny wynalazek, tak zwana maszyna prosta, podnośnik służący choćby do transportowania cieczy, do wydobywania jej na wyższy poziom. U Gajdy jest metaforą… no właśnie? chyba przede wszystkim poezji? może szerzej: samego języka? I nie jest tu maszyną prostą, a raczej diabelnie skomplikowaną maszynerią, której poeta nie rozumie do końca i zapanować nad nią nie jest w stanie. O tym właśnie pisze Gajda, to wyraża, ale nie wiem, czy czasem frazą i konceptem nie nazbyt gęstymi, nie nazbyt wyszukanymi”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz