sobota, 19 listopada 2016

Wszyscy urodziliśmy się pod czarną gwiazdą

W stałej rubryce „Nóż w płycie”, publikowanej w łódzkich „Arteriach” tym razem o płycie Davida Bowiego, Blackstar

To niesłychana sztampa napisać, że David Bowie był rockowym kameleonem. Pójdźmy jednak tym tropem. Jak wiadomo, gady te słyną ze zdolności do błyskawicznej zmiany ubarwienia. Wbrew powszechnemu przekonaniu nie czynią tego, żeby dostosowywać się do barwy otoczenia; zmieniają kolor skóry wraz ze zmianą stanu fizyczno-emocjonalnego. Komunikują się również w ten sposób z innymi osobnikami. Od chwili, w której David Robert Jones zamienił się w Davida Bowie, już nigdy nie zamierzał upodabniać się do kogokolwiek (kto myśli inaczej, musi to natychmiast odszczekać!). Zamiast tego nieustannie wprowadzał fanów w osłupienie licznymi wersjami samego siebie. Do końca. Wystarczy poczytać pierwsze omówienia Blackstar, pozbawione jeszcze kontekstu wynikającego ze śmierci artysty: „Maluczcy truchleją. A ja wśród nich”.

Wróćmy jeszcze na chwilę do kameleonowatej jaszczurki, nazywanej z greckiego chamailéōn – „lwem na ziemi”. Bowie w samej istocie był gatunkiem królewskim, artystą przez wielkie „A”, z którego dziełami nieustannie należało się od nowa mierzyć, akceptując bądź odrzucając każde z osobna (przeciwstawiając Let’s Dance takiemu na przykład Outside, czy Black Tie, White Noise (...)”.


Cały tekst na łamach „Arterii” nr 1/ (23) 2016. Zainteresowanych zapraszam do lektury.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz