poniedziałek, 3 listopada 2014

Cisza przed burzą

The Pineapple Thief to jedna z tych setek doskonałych grup z logiem „no name”. Znana jedynie w pewnych kręgach i tam też doceniona. Dla tzw. „mainstreamu” nie istniejąca, nie mająca racji bytu, skoro muzyka Ananasowych Złodziei stylistycznie wykracza poza dwudziestkę gorących przebojów Radia Eska. A jednak ten, kto zetknął się wcześniej z muzyką Bruce’a Soorda, Jona Sykesa, Steve’a Kitcha i Dana Osborne’a, nigdy później nie straci do niej serca. Najnowszy, dziesiąty w dyskografii album zatytułowany Magnolia, tylko wzmacnia apetyt na nowe kompozycje niezwykle udanie łączące indie rock, szeroko pojętą alternatywę i rock progresywny. Po poprzednim krążku All the Wars i pobocznym projekcie Soorda zrealizowanym wspólnie z Jonasem Renkse na płycie Wisdom of Crowds (o nim tutaj), którym panowie artystycznie zdeklasowali wydane mniej więcej w tym samym czasie nowe wydawnictwo Blackfield, Magnolia jest kolejnym posunięciem zespołu na drodze do jego uwielbienia przez fanów muzyki bardziej wysublimowanej niż Baśka miała duży biust.

W dziele The Pineapple Thief może intrygować nowoczesne podejście do muzyki progresywnej, odkąd Genesis zanim zdążył się rozwiązać zaczął grać radiowe przeboje, Yes płyty z wiejskimi sielankami, a współcześni naśladowcy tego nurtu w rodzaju The Flower Kings, Transatlantic czy Areny, pod względem artystycznym nie zaprezentowali niczego odświeżającego. Tymczasem Brytyjczycy, udanie łącząc stare z nowym, tchnęli w stworzony przez siebie muzyczny konglomerat nowe i ciekawe (niekiedy skomplikowane) życie. I oto otrzymujemy Magnolię, której tytuł zaraz po pierwszym jej przesłuchaniu od razu wypadałoby zamienić na melancholię. Płytę otwiera Simple As That, idealny temat na singiel z piosenką o mocno alternatywnym brzmieniu. Trochę w nim klimatów z Radiohead, odrobinę z Muse, ale w sumie nie jest to nic porywającego. Następujący po nim utwór Alone At Sea sprawia lepsze wrażenie. Fragmenty spokojniejsze mieszają się w nim z mocniejszymi riffami. Lecz oba, to zaledwie preludium, bo Magnolia zaczyna świecić jaśniejszym blaskiem tak naprawdę dopiero od Don’t Tell Me. Mocno elektroniczny wstęp, sprawdzone na poprzednich płytach patenty: dobra melodia, odrobina melancholii i orkiestracje. To wciąż zadziwiająco spokojny kawałek w porównaniu z materiałem z All the Wars. Z kolei tytułowa Magnolia mocno kojarzy się ze spokojniejszymi piosenkami The Porcupine Tree. To w nim najlepiej słychać, jak w przypadku muzyki grupy pochodzącej z hrabstwa Somerset w Anglii, mieszają się gatunki – rock z alternatywą i progresja z indie.

Seasons Past stanowi kontynuację muzycznej konfesji. Smutek, liryczność, smyki w tle. Również i ta kompozycja nie wyłamuje się z mocno depresyjnych rejonów. Jak i Coming Home;  gitarowy kawałek i orkiestra wygenerowana z trzewi komputera. Dopiero w The One You Left To Die dzięki motorycznemu motywowi basu zaczyna dziać się coś znacznie ciekawszego; muzyka nabiera wyrazistszego zarysu, porzucając na chwilę melodyjne, ale nieco „ślimaczące się” tematy na rzecz żywiołowości. Choć, co do zasady w strukturze kompozycji powtarza się to samo: patos, komputerowe orkiestracje, fragmenty szybsze, jako przeciwwaga dla wolno snujących się melodii. Przy Breathe już wiem, czego w tym wszystkim brakuje. O wiele bardziej interesujących wokali, bo choć Bruce Soord śpiewa dobrze, to trochę nuży niedostatek mocy w jego śpiewie i odrobiny więcej wysiłku. Jednym słowem jakiegoś estetycznego „wyżyłowania”. Dlatego Magnolia nieco mnie zawodzi, choć muszę przyznać, że From Me to muzyczna perełka, która rozrywa serce. Ale jaki jest powód, iż podobnie jak i równie interesujące Breathe, trwa niespełna trzy minuty? Z tego też powodu bliżej jej do jakiegoś szkicu, albo do preludium, po którym ten temat mógłby dopiero w pełni wybrzmieć. Rozumiem, że zwięzłość się liczy, ale bez przesady. Anathema potrafi ciągnąć niemniej depresyjne kawałki przez ponad dziesięć minut bez żadnej szkody dla przyszłego słuchacza.
Sense of Fear ma mocny gitarowy wstęp, liryczny (a jakże!) wokal i (nareszcie!) szczyptę muzycznego szaleństwa. Dzieje się tu więcej niż we wszystkich poprzedzających ten utwór kompozycjach. Bruce Soordowi w końcu puszczają hamulce i śpiewa z żarem, często modulując głos i przechodząc w wysokie rejestry. Przekraczający przyjętą na Magnoli barierę trzech minut Loneliness to ponownie mocno melancholijne klimaty, ale w znacznie ciekawszej aranżacji (fajnie brzmiący chórek). Finałowy Bond także zaczyna się niespiesznie i niepokojąco, i taka też towarzyszy mu atmosfera – smutku i zadumy (warto zwrócić uwagę na piękną melodię graną na trąbce i niemal „filmową” partię klawiszy). Limitowana wersja Magnolii zawiera jeszcze jedną płytę, a na niej sześć dodatkowych utworów, z głównie akustycznymi wersjami.
W kilku zdaniach podsumowania: Magnolia pomimo wszystkich swoich mankamentów to płyta udana, na której trochę brakuje utworów rozbudowanych formalnie, nieco cięższych brzmieniowo, bardziej połamanych melodycznie. To nie jest problem. Muzycy po prostu wybrali dla swojej nowej płyty zupełnie inną formułę. Skupili się na zwięzłym ukazaniu emocji, postawili na melancholijną atmosferę i ogrom refleksji. Chociaż osobiście wolę ich nieco bardziej „marsowe” oblicze, rozumiem ten krok, który dodatkowo podkreśla dołączony do Magnolii drugi dysk, zawierający niemal zupełnie akustyczną muzykę. Jestem jednak przekonany, że w przypadku The Pineapple Thief najnowsza propozycja w ich dyskografii, to zaledwie cisza przed burzą. Poczekam, aż zacznie błyskać i grzmieć.

The Pineapple Thief, „Magnolia”. Kscope, 2014

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz