niedziela, 3 sierpnia 2014

Złe bajki bez happy endu

Aktorzy stanowią dziś grupę, która niemal całkowicie opanowała media. Od aktorstwa do celebryctwa, lub odwrotnie; w każdym razie wydaje się, że współcześnie bycie aktorem związane jest niemal dosłownie z „byciem” właśnie. Byciem wszędzie; w telewizji, w galerii handlowej, na dniach miasta Pcimia, na pokazie mody, w takiej czy też innej fundacji, w znanej knajpie (gdzie wcinając sushi nie odrzuca się bynajmniej aktorskiego warsztatu, gra się dalej), wreszcie na łamach brukowców – bo przewlekła choroba, stalking, molestowanie w dzieciństwie i mąż, który stosował przemoc w rodzinie – w zawodzie aktora-celebryty to są tylko kolejne rekwizyty. „Być” to „mieć” na swoim koncie role w serialach i reklamach, udział w branżowych rautach, uroczystych otwarciach, wszelkiego autoramentu akcjach oraz kampaniach.

Aktorów zaprasza się przed kamerę, aby mówili o życiu. Jakie ono jest, jakie być powinno, jacy powinniśmy być my. Im podobni? Oni przecież tylko „grają”, rzadko samych siebie, najczęściej kogoś zupełnie im obcego mentalnie, zazwyczaj w sztucznych dekoracjach i plenerach podług scenariusza, który tyle ma wspólnego z rzeczywistym życiem, co hodowla domowego królika z płochliwą egzystencją dzikiego zająca. Ale nie wszyscy; istnieją również i tacy, których da się oglądać na ekranie, a nawet myśleć o nich w kontekście aktorstwa uprawianego niegdyś zupełnie w zupełnie innym stylu, któremu przez lata wierni byli tacy artyści jak m.in. Cybulski, Kobiela, Zapasiewicz, Łomnicki i Holoubek. Oczywiście, czasy są inne, odmienne też bywa pojęcie mistrzostwa. Na tle aktorskiej listy obsługującej mydlane opery, postać Arkadiusza Jakubika (to co prawda aktor współczesny, no trudno, nikt z nas nie jest bez wad) wyróżnia się zdecydowanie na korzyść; ona ją po prostu przekracza (nie tylko swoim charakterystycznym wyglądem, ale również i osobowością).

Jakubik osobowość po prostu posiada (a to w medialnej pustce jest już pewien kapitał), co też nieustannie udowadnia nie tylko na ekranie, ale również i wtedy, kiedy sprawnie poszerza swój warsztat aktora o rolę wokalisty i „frontmena” supergrupy Dr Misio. Gdybym miał posłużyć się analogią zaczerpniętą z poetyckiego ogródka, od razu podkreślę, że płyta Młodzi nie jest na szczęście gadżetem w rodzaju publikowanych co pewien czas przez rozmaitych aktorów tomików poetyckich, zawierające najczęściej pięknie wydaną i sprawnie promowaną, ale jednak grafomanię. Dr Misio to muzyczna profeska, rasowy rockowy band gości po czterdziestce, którzy w ten sposób wydają się walczyć z kryzysem wieku średniego. Żaden aktor przy mikrofonie tego nie spieprzy. Zwłaszcza przy takim wsparciu – tekstowo rzecz ogarniają Krzysztof Varga (utalentowany prozaik, świetny felietonista, sprawny animator spotkań literackich, a teraz także niezły tekściarz) oraz Marcin Świetlicki (wszelka zapowiedź wydaje się tu całkowicie zbędna). To wymarzona wręcz para autorów, jeśli tylko słowa na nagranym krążku stanowić mają integralną warstwę całości przekazu, stylistycznie rozpostartego gdzieś pomiędzy estetyką Świetlików i zbuntowaną alternatywą Cool Kids of Death (przy czym mniej więcej dwudziestoletni słuchacz winien pamiętać, iż nie należy wierzyć nikomu, kto jest po „trzydziestce”). Panowie spod znaku 40+ mają doła, rozpamiętując na płycie zatytułowanej ironicznie Młodzi własne nieudane związki, opresyjną dorosłość skojarzoną ze złowieszczym słowem „obowiązki” oraz strach przed przemijaniem (koniec dzieciństwa chłopaki, odtąd jesteśmy młodzi wyłącznie duchem!). Od strony zaplecza aranżacyjnego spraw grupy pilnują Olaf Deriglasoff oraz Mateusz Pospieszalski, nie ma więc czego się bać, tym bardziej, że Jakubika w roli wokalisty nie powstydziłyby się liczne kapele, których wokaliści wykorzystują mikrofon typowo „po aktorsku” (jako rekwizyt, cała reszta to playback).

Już w przypadku pierwszego utworu na płycie, Dziewczyn, nie ma więc mowy o żadnych podpórkach. Muzycznie kompozycja ta jawi się na debiutanckiej płycie Dr Misio jako mocna, rockowa alternatywa. Słychać w tekście, że Krzysztof Varga  w młodości interesował się muzyką Róż Europy, a zwłaszcza ich największym przebojem Stańcie przed lustrami. U Vargi słowa lecą tak: „nawet ładne / chcą tylko wyjść za mąż/ więc ja też wychodzę / i idę do domu / nawet ładne dziewczyny / chcą tylko wyjść za mąż / więc idę do domu/ a one idą za mąż”. Natomiast u Klatta tak: „Ładne dziewczyny w czarnych pończochach/ Terroryzują podmiejskich bogaczy/ Którzy za czereśnie i za winogrona/ Testują je w nocy/ A brzydkie dziewczyny spod saturatora/ Które są warte góry złota/  Oddają się za talon na hokejówki/ Lub amerykański opiekacz”. Niczego więcej to nie dowodzi ponad konstatację, że my, chłopaki po czterdziestce mieliśmy przed laty do czynienia z podobnymi dziewczynami i piosenkami. W Mentolowych papierosach nadal poruszamy się wokół wspominkowych relacji damsko-męskich. Muzycznie utwór ten stanowi typową rockową balladę z nieco mocniejszym refrenem, żeńskim chórkiem i rozbudowanym solem gitarowym. Tymczasem Krew na księżycu rozpatrywana pod kątem lirycznym to wzorcowy Świetlicki; bohater tekstu jest niepogodzonym z upływem czasu facetem o mentalności Piotrusia-Pana. I taki powinien być „nasz Marcin”, inny wydałby się kompletnie nieautentyczny. Poza tym, gdyby nie tembr głosu Jakubika, Krew na księżycu mogłaby się lekko kojarzyć z piosenkami The Cure (a Robert Smith to w końcu trochę dziwny chłopiec).

Kolejna ballada w repertuarze Dr Misio, utwór Pudelek, jest zarazem autoironiczną opowieścią, w której zespół opisuje na wskroś sztuczną tkankę otaczającą celebrytów; wszystkie te plotkarskie „portaliki”, gdzie bez przerwy pojawiają się rozmaite informacje, nazwiska i zdjęcia odnoszące się do zwykle błahych poczynań ludzkich kukieł usilnie udających aktorów (z góry skazanych na ponurą samotność z dala od fleszy). „Kiedy byliśmy młodzi/ czas stał w miejscu/ kiedy byliśmy młodzi/ nikt nie umierał i nikt się nie rodził” – śpiewa Arkadiusz Jakubik w piosence tytułowej. Tym samym posługując się słowami Vargi, pamiętny odtwórca roli Edwarda Środonia z Domu złego, daje nam jednoznacznie do zrozumienia, że przynajmniej wtedy ludzie żyli naprawdę; nie byli wyłącznie logiem, numerkiem, albo kompletnie obojętną twarzą innego człowieka, którą w pośpiechu mija się na korytarzu korporacji. Tak jak i w Śmierci w Tesco, mamy tu znacznie więcej dźwiękowego gniewu, gitarowego brudu i garażowego grania. Utwór Życie spokojnie mógłby znaleźć się zarówno w repertuarze Kultu, jak i Kazika na Żywo. Wokalnie Jakubik przypomina w nim Staszewskiego z jego kilku ostatnich płyt. Słynny Pies (na własne oczy widziałem jak zagrany przy okazji jakiejś nobliwej audycji w TV, mocno zaskoczył i zdemolował estetycznie znajdujących się wtedy w studio – od reżysera programu, prezenterów, aż po eleganckich gości) to w końcu autorska wersja I Wanna Be Your Dog The Stooges, a to przecież samo w sobie dodaje każdemu wykonawcy odpowiedniego poweru i wielce go zobowiązuje (Jakubik wystąpił wówczas we wdzianku znanym z okładki płyty). Czuję się zobowiązany zaznaczyć, że całkowicie ujął mnie swoim werbalnym przekazem Mr Huj, zawierając w sobie pokoleniową prawdę – zarówno ja, jak i Arkadiusz Jakubik (i nam podobni z roczników 1966-1969) wyglądamy dzisiaj „jak chuje, jak stare głupie chuje, jesteśmy brzydcy i kłamliwi”.

Historia morderstwa to na tle wcześniejszych utworów jeszcze mocniejsze granie,  poniekąd kojarzące się z Armią. Z kolei Plan motywacyjny estetycznie lokuje się gdzieś pomiędzy Armią a Illusion Tomka Lipnickiego. Chociaż jest tu również parę mini-gitarowych wstawek autorstwa Pawła Derentowicza (kiedyś Edyta Bartosiewicz), które brzmią jak gitara Dariusza Kozakiewicza. Świetny kawałek! Zapomnijmy jednak o dosyć już „zmęczonym muzycznie” Perfekcie, podobnie jak i o stylowych balladach; Mail od umarłego to żarliwy, rockowy kawałek, w którym Jakubik ponownie udowadnia, że nauka wywiedziona ze szkoły aktorskiej przydaje się również w rockowych interpretacjach (inny dobry przykład to Piotr Rogucki z Comy). Płytę kończy M jak Morderstwo; tym razem tekst wyszedł spod pióra Marcina Świetlickiego (i Świetlików), a ja na łamach niniejszej recenzji pragnę trochę paranoicznie widzieć w nim „przebitkę” z The End zespołu The Doors. O tu: „The killer awoke before dawn, he put his boots on/ He took a face from the ancient gallery/ And he walked on down the hall/ He went into the room where his sister lived”. U autora Zimnych krajów słowa brzmią następująco: „morderca idzie wolno korytarzem/ a ona leży z nożem w plecach/ morderca idzie wolno korytarzem/ a ona leży z nożem w plecach”. Wygląda to trochę tak jakby to, co opisywał Morrison miało swój finał wiele lat potem w M jak morderstwo, prawda?

Jaka jest puenta? Oto i ona. Pewien mój kolega w pięćdziesiątej wiośnie życia, głęboko poruszony przekazem płyty postanowił zadzwonić do menadżera zespołu (numer telefonu znajduje się na poligrafii), aby podzielić się z nim swoimi przemyśleniami oraz pogratulować słowno-muzycznego komunikatu, który na nim, jako na jego bezpośrednim odbiorcy, pozostawił piorunujące wrażenie. W pewnym momencie wspomnianej rozmowy człowiek ów posiadł informację, jakoby Arkadiusz Jakubik ręcznie porysował każde pudełko wydanej w formacie cd płyty, tak aby wszystkie egzemplarze różniły się między sobą, a tym samym nosiły ślady pewnego zużycia (nie były takie eleganckie). Ten autorski wysiłek należy docenić, niemniej uważam, że był on zupełnie zbędny. Ta muzyka i tak wyróżnia się na tle innych produkcji i w ogóle nie odstaje od poziomu dzieł, których autorami były legendy polskiego rocka w rodzaju Armii, Świetlików, Comy, Illusion, czy Budzego i Trupiej Czaszki (mimo, że projekt Dr Misio firmuje zawodowy aktor). Nie ma tutaj nic z celebryckiego coming out spod ścianki, w typie: „ryj pokazany – ryj sprzedany”. Jest za to dobry pomysł na spędzający sen z powiek komunikat dla ludzi w moim wieku. I są, jak ktoś to trafnie napisał, „złe bajki bez happy endu dla dorosłych facetów”. A te, mnie podobni słyszą zawsze, kiedy tylko przykładają głowę do poduszki.


Dr Misio, „Młodzi”. Universal Music Polska, 2013 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz