piątek, 28 marca 2014

Płytka otchłań - rozmowa o tekście A. Franaszka

Maciej Melecki: Opublikowany w pod koniec marca w Gazecie Wyborczej (22.04.13) artykuł, autorstwa Andrzeja Franaszka pt. Poezja jak bluza z kapturem (link)– jawi mi się niezwykle kuriozalnie w swym uzurpatorstwie, a także dalece posuniętej ignorancji. Jest to bodaj najpłytszy i skrajnie destrukcyjny tekst o polskiej poezji polskiej, jaki kiedykolwiek czytałem. Mój wstrząs lekturowy jest przeto ogromny. Nie spotkałem się nigdy z tak zaciekle apodyktycznym fundowaniem razów wobec jednej z odnóg, i tak uproszczonym, zmanipulowanym windowaniem drugiej. Deprecjonowanie poezji zanurzonej w język (już to określenie jest uproszczeniem), jakby była jakaś inna poezja, poprzez imputowanie jej wykorzenienia z rzeczywistości, jest kompletnie piramidalną bzdurą, o jakiej, w takim wydaniu, jeszcze nie słyszałem. Wirpsza przewracać musi się w grobie, słysząc passusy o wywoływaniu lekturą wiersza łez. A nad tym wszystkim duch Miłosza, Herberta - głównych hamulcowych poezji polskiej - i skopany upiór Karpowicza - jako największego eskapisty! Podług autora jedyną możliwością opisywania życia i otaczającej go rzeczywistości, jeśli chodzi o poezję, jest dobywanie takiego języka, który kadruje to życie w sposób fragmentaryczny, bez większych środków stylizatorskich - jakby właśnie taki goły język był w stanie oddać otchłanność życiowych i rzeczywistych natur. Jednocześnie wieszczy marskość i uwiąd takiej poezji, która traktuje ewokowane treści w sposób – rzekomo – eskapistyczny. To niezwykle groźny tekst, jeśli chodzi o zawarte w nim, a także dalece posunięte przekrzywienia i wypaczenia mocno rozgałęzionego, niezwykle zróżnicowanego obrazu współczesnej poezji polskiej.  Miara cynizmu i arogancji się przebrała.

Piotr Gajda: Porażająca teza Andrzeja Franaszka! Tym groźniejsza, że ze względu na jego pozycję w literackim środowisku, w znacznym stopniu opiniotwórcza. Nawoływanie do tworzenia poezji zero-jedynkowej w czasach kakofonii i chaosu, w świecie, w którym nie ma takiej wartości, która nie mogłaby zostać nagle zniesiona na korzyść innej, to nawoływanie do tworzenia poezji uproszczonej, podporządkowanej publicznym gustom, a więc w ostatecznym wymiarze - do tworzenia swoistej polo-poezji (jednym z jej istniejących już obszarów jest w niektórych zupełnie skrajnych przypadkach tzw. nurt poezji smoleńskiej). Jeśli nawet ludzie tęsknią do tego, co nazywamy grafomanią, do „ochów” i „achów” jakie nieść może ze sobą poezja wyposażona w odpowiednio dramatyczny anturaż słowny, nie oznacza to jeszcze, iż Franaszek ma rację. Natomiast wyraża on skądinąd popularny pogląd, że fakt, iż ludzie nie czytają poezji stanowi wyłączną winę poetów i poezji, którą ci tworzą. Nic bardziej błędnego! Nie ma takiej edukacji, która zmusiłaby 99,9% populacji do opowiedzenia się za mową wiązaną (oratio vincta) gdy w życiu operuje ona wyłącznie mową potoczną. Obserwowany dziś odwrót od czytelnictwa polega w największym uproszczeniu na rozroście medialnych (prostych w swoim programowaniu) bodźców i kulturze pieniądza (a to sfery, w których poezja zawsze będzie na uboczu). Andrzej Franaszek po prostu znowu deklaruje to, co błędnie czynią i inni krytycy - zamiast wspierać poezję, która jest w stanie objąć cały kosmos dzisiejszych czasów; ich polisemię, kontekst, opresyjność i ekspresyjność, odwołuje się do dbania o wyłącznie skondensowany, a więc możliwej najprostszy opis. Do maksymalnie spauperyzowanych struktur w rodzaju: "nie ma nic piękniejszego niż kobieta w tańcu, okręt pod żaglami lub koń w galopie", itp., itd. Nie dziwi zatem, że do tezy jego tekstu przylega deklaracja Mariusza Grzebalskiego zawarta w tomie „W innych okolicznościach”, choćby w wierszu "Przegląd prasy":

Słyszę o poetach z mojego rocznika, którzy płoną.
W każdym razie tak się o nich pisze.
Ale kiedy czytam ich przegadane wiersze,
nie widzę płomieni,
tylko przeglądające się w sobie słowa.

- idealnie wpisując się w główne jego założenie oparte, jak się wydaje, na kwestionowaniu i odrzucaniu szeroko pojętego „laboratorium językowego”, do którego autor monumentalnej biografii Czesława Miłosza zalicza wszystko, czego nie wytworzyli dyspozytariusze dbałości o poprawność translatorską (czyli frazę „łatwą” w każdym przekładzie). No tak, ale sławetne i skondensowane „niczego o nas nie ma w konstytucji” od dawna już nie ogarnia wszystkich aspektów naszego życia. Dlatego też, wybieram osobiście inny dostępny opis:

Ten krótki oddech z dna płytkiej narkozy
zmywanej martwą falą niepomyślnych snów
jest jak echosonda przynosząca wieści
o skrzepach lęku rozsianych w arteriach.

MM: Andrzej Franaszek jawi mi się w tym tekście jako przeżarty pychą, kierujący się awersją krytyk, który swoich poetyckich adwersarzy, nierealizujących jego wizji poezji wywołującej wzruszenie, a w następstwie czego lekturowych łez, nazywa karłami, posługując się figurą zaczerpniętą z wiersza Miłosza. Prawdopodobnie, w zamyśle autora, użycie ostrych figur retorycznych, dotkliwie określających i semantycznie odpowiednio obciążonych, miało jeszcze bardziej wyłonić rozziew panujący między dobrymi, dla Franaszka, poetami, a tymi, którzy uprawiają zabawę językiem lub traktują poezję jako grę, czyli, dla niego, złymi. Zdumiewające jest w tym myśleniu traktowanie odbioru rzeczywistości. Dla niego wszelki namysł, medytacja, doza ironii, spiętrzona metaforyka, surrealizujące sfładowanie języka, są jeno zbędnymi ozdobnikami, nadwyżkami sensu, który, rzekomo, mieści się jedynie w prostolinijnym, uzewnętrzniającym języku. Dla mnie jest to myślenie ewidentnie zregresowane, cofające poezję do jakiejś archaicznej roli. Tym samym ewidentnie unieważnia wielotorowy i wielokątnym namysł nad poezją, czyniony od lat 20 XX w. Tak upraszczać można tylko wtedy, kiedy niewiele się wie, czyniąc to na potrzebę sprowadzenia wiersza do jakiegoś narzędzia, którym można – w trakcie lektury – osiągnąć krótkowzroczny horyzont odczytań, i tym samym używać go do jakichś, założonych uprzednio, najczęściej pozaliterackich, celów, co jest ewidentnie schedą nie tak dawnego myślenia o poezji, jako oręża w walce o coś. Autotelizm, postulowany chociażby przez Wirpszę, jawi się tutaj jako kontrrewolucyjny wróg. Pal to licho, że to właśnie Wirpsza opisał zgrozę życia w systemach politycznych XX w. w sposób, moim zdaniem, zdecydowanie głębszy i różnorodniejszy, niż pocieszający Miłosz czy Herbert. Nie mówiąc już, chociażby, o Wacie lub Wojaczku. A mowa tu o poetach niezwykle mocno czerpiących z tradycji awangardowej czy romantycznej. Dużo więc w tym tekście prymitywnej perwersji.

PG: Chciałbym na tym etapie naszej dyskusji wyrazić pewne „zdanie odrębne” w sprawie Miłosza i Herberta jako „hamulcowych poezji polskiej”. Otóż, co podkreślam wyraźnie, mimo wszystko nikt inny jak Miłosz, Herbert, Różewicz i Szymborska w latach 60. XX w., wspólnym wysiłkiem wprowadzili pewien określony kanon poezji polskiej do literatury światowej (zwłaszcza anglosaskiej), wydostali się „na zewnątrz” i tym samym stworzyli pewien punkt odniesienia dla średniego i młodszego pokolenia poetów amerykańskich, z którym na przykład, ty Maćku, możesz się nie zgadzać, a wręcz go otwarcie kwestionować. Mówię tu o jednym (nie jedynym jakby tego pragnął p. Franaszek) z kanonów, w którym nigdy nie mieścili się wspomniani przez ciebie Karpowicz i Wirpsza. Ale też o wyborze, którego dokonali krytycy i poniekąd też czytelnicy. Wyborze, który po nawet pięćdziesięciu latach, jak widać to na przykładzie tekstu Franaszka, nadal projektuje główny obieg krytyczno-literacki w Polsce, ów projekt poezji „zrozumiałej”, „dostępnej”, a przez to (oto cel główny) „stale obecnej” w codziennej lekturze Polaków. A przecież tak jak i w naturze, w wielości form odnajdujemy bogactwo. Bywa często i tak, że na pozór nieodgadnione struktury wzbudzają w nas fascynację. Stąd, nie można zgodzić się z Andrzejem Franaszkiem, chociaż twierdzi on, iż większość ludzi nie czyta poezji, ponieważ jej nie rozumie. A przecież przywiązanie do poezji nie zaczyna się od rozumienia! Nie myślimy wyłącznie w tych kategoriach, o czym wyraźnie mówił m.in. William Stanley Merwin, notabene pierwszy laureat Nagrody Literackiej im. Z. Herberta: Wiersze, które kochaliśmy całe życie – jeśli takie mamy – to wiersze, o których nigdy nie myśleliśmy jako o takich, które rozumiemy lub nie. Pamiętamy je i lubimy, bo są źródłem nieokreślonych, pozytywnych uczuć, bo wprowadzają nas w jakiś dotychczas nieznany świat. Dziwi mnie zdeklarowana „ciasność” poglądu zawartego w artykule, na którego temat prowadzimy niniejszą dyskusję. Jakby w polskiej poezji starczało miejsca na tylko jeden dominujący pogląd, zwalczający przy okazji wszystkie od niego odstępstwa. Na wytypowany przez „mainstream literacki” projekt, który nie uwzględnia żadnych innych prób, a ostatecznie nawet te nie do końca udane tworzą konieczny ogląd literacki, stanowią ważną część historii literatury. Godzić się z wywodem Andrzeja Franaszka, oznacza nic innego jak zgodę na odrzucenie w całości projektu „poezji czystej” Mallarmègo, a więc całej tradycji postmodernistycznej, ale również pragnienia poezji „literalnej i w każdym sensie” wyrażanego przez Rimbauda, ponieważ każdy z nich na swój sposób okazał się nie do końca przekonujący w kontekście sporu o niewyrażalność (przystawalność języka do rzeczywistości).

MM: No tak, ale właśnie stąd bierze się mój pogląd na hamulcowych! Miłosz ewidentnie kwestionował dokonania symboliczno-awangardowe, autorstwa Mallarmego czy Valerego, o czym dobitnie mówił w swoich amerykańskich wykładach o poezji. Pamiętam, jak czytałem tę książkę, i kiedy natrafiłem na frazy deprecjonujące Mallarmego, zrobiło mi się niedobrze. Są to więc poeci, którzy swoim głosicielstwem konkretnych poglądów na estetyczną naturę poezji, chcieli dowieść, że prawdziwa poezja to dawanie świadectwa. I to myślenie bardzo mocno przesączyło się w takie umysłowości, jak, chociażby, nasz nieszczęśnik Franaszek. Inkryminowany tekst jawi mi się właśnie jako podtrzymanie i zaciekłe przedłużanie myślenia o poezji w ujęciu dychotomicznym. Stąd owe ciasne, toporne dzielenie poezji na dobrą i złą, metkowanie jej jako np. laboratoryjnej, jakby to sam Miłosz posługiwał się językiem przezroczystym tylko, nie stosując różnych zabiegów formalnych czy literackich, czyli nie dokonując operacji językowych. Zastanawia mnie w tym wszystkim tak ostentacyjne ewokowana i podkreślana awersja do języka, jakby, wedle Franaszka, język był jakąś zarazą, której należy z wszech miar unikać, gdyż, podług intencji autora,  wiersz starający się nieco rozprzęgać język, automatycznie dystansuje się od rzeczywistości - upiorna to teza! Proste komunikaty o życiu Franaszek postrzega jako nieufikcyjniony twór - ów słynny przekaz treści jest tedy nad wyraz dostępny! Więc albo nic nie zrozumiał z - dość już elementarnej - treści tekstów o naturze języka: Barthes`a, Benjamina lub Derridy albo ostentacyjne ją ignoruje, nie mogąc pogodzić się z tym, że pismo generuje automatycznie fikcję, a tym bardziej dzieje się tak, kiedy ruchem języka trącamy rzecz czy przedmiot, tracąc wszak jakąkolwiek przyczepność, ponieważ domniemana, arystotelesowska zasada sklejenia się języka z bytem realnym, dawno została podważona, by nie powiedzieć skompromitowana. Nie chciał się z tym pogodzić i Miłosz, i Herbert, dla którego język poetycki powinien być jak szyba, nie godzi się z tym i Franaszek. No dobrze, ale nie widzę w tym żadnej zasadności mogącej, dajmy na to, usprawiedliwiać poglądy głoszone w tak naiwny sposób. Niedocieczenie czy też niemożność wyłonienia stabilnych struktur znaczeniowych, oznacza, dla mnie przynajmniej, fantastyczną możliwość zapadnięcia się w tekstowy, narracyjny czy znaczeniowy labirynt wiersza, daje to też jakieś gwarancje na nieulotny jego charakter, gdyż energia wiersza jest właśnie tymi aspektami utrzymywana.  Nie odnajduję tego w wierszach mocno skrótowych, skąpych pod względem ekspresji czy środków stylistycznych, ale nigdy nie przyszło by mi do głowy, aby takie wiersze traktować, jak Franaszek, z pogardą, oschle się o nich wypowiadać, czy coś takiego, deprecjonującego o nich mówić lub pisać, albowiem są to częstokroć wiersze konieczne dla ich autorów, którzy tak a nie inaczej chcą się z życiem zmagać. Innymi słowy, jak można obecnie mówić o grupach wierszy, że jedne są lepsze, bo wywołują wzruszenie czy łzy, a drugie są gorsze, bo tego nie czynią? Jest to wszak problem czytelnika, a nie tych wierszy.  

PG: Warto też zwrócić uwagę na pewien istotny szczegół – na stabloidyzowany, tendencyjny tytuł tego artykułu; „Dlaczego nikt nie lubi nowej poezji?” W swoim znaczeniu absolutnie piętnujący, obwieszczający bezwarunkowy odwrót, właściwie bez rozpoznania pola walki, któremu towarzyszy apel jakby żywcem wzięty z języka mediów. To wytłuszczone twierdzenie jest ewidentnym uogólnieniem i uproszczeniem. Zdumiewa mnie ten upór, aby przekaz był za wszelką cenę możliwie jak najbardziej przystępny, bo inaczej „nikt” nie zdoła go przyswoić. Nie poruszy on mas, na skutek czego nikt nie zechce „lajkować” takiej poezji. A gdzie jest miejsce na wiarę w czytelnika? W jego wysublimowany gust i chęć pogłębienia sprozaizowanej rzeczywistości za pomocą nieoczywistej metafory i własnych, odrębnych sądów? Czy faktycznie każdego bez wyjątku wzrusza wyłącznie to, co bezspornie wzrusza Andrzeja Franaszka? Świadomie „czepiam się” licznie występujących w tej argumentacji głośnych odgłosów łkania, które zdaniem krytyka towarzyszą najwybitniejszej liryce. Ba! Są niemal jej synonimem! A co ze mną, także czytelnikiem (a zatem posługując się własnym przykładem mogę przypuszczać, iż moje lekturowe upodobania w jakimś stopniu się powielają i w innych przypadkach), który zanurzając się w gęste frazy Andrzeja Sosnowskiego, zdaniem redaktora „Tygodnika Powszechnego” współodpowiedzialnego za ”proces kurczenia się, wyjałowienia” polskiej poezji, skłonny jestem za Wiesławem Myśliwskim (w końcu wielce klarownym prozaikiem) powtórzyć: ja właśnie płakałem. Nie po wierzchu. Czułem coś takiego, jakby z drugiej strony moich oczu łzy do wewnątrz mnie spływały. Doświadczył pan może takiego płaczu?

MM: Efektów poruszeń tekstem może być wiele. Ale żeby mogło to nastąpić, tekst musi nieść sobą nie tylko tzw. przekaz, lecz musi być jakoś swoiście wyrażony. To elementaria, ale, jak widać, często pomijane. Dla mnie, im bardziej jest ze sobą skłócony i zwadzony język w wierszu, tym, niejako automatycznie, wiersz staje się bardziej dalekosiężny, wychodzący poza najbliższe opłotki. Oczywiście, jest to kwestia temperamentu i potrzeby związanej z odbieraniem i zagarnianiem postaci świata i życia. A wszystko to dzieje się i podczas lektury cudzych utworów, i podczas swojego pisania. I to nakładanie się, przenikanie owych pasm, doprowadza mnie bynajmniej nie do żadnej ulgi sensu, czy też zbawiennego celu, ale na jakieś rozdroża i rozwidlenia, bo tylko tam lokowana jest jakowaś prawda – w rozbiciu, rozproszeniu, dysocjacji. Tam właśnie możemy pobierać minerały pochodzące z tego kruszywa, jakim jest życie. Andrzej Franaszek jawnie się zamotał w kaskadach przywoływanych postaci i dobywanych cytatów. Chciał coś wyłonić z tego nieklarownego skłębienia, a wyszła z tego jeno para. Cóż, arogancja i manipulacja mają zawsze krótkie nóżki. Nie tak dawno przeczytałem jego wypowiedź, jako sekretarza Nagrody Herberta, w kontekście wyboru jej tegorocznego laureata, Charlesa Simica, oto ona: W ostatnich latach, po śmierci Herberta, Miłosza i Szymborskiej, wobec zamilknięcia Stanisława Barańczaka i bardzo rzadkiego publikowania Ryszarda Krynickiego, polska poezja w dużej mierze przeszła pod sztandary lingwistycznej, skoncentrowanej na samym języku, awangardy. Często trafia w ten sposób w ślepy zaułek, tracąc porozumienie z odbiorcą, skazując się na środowiskowe, akademickie getto. Bardzo się cieszę, iż wybierając Charlesa Simica jury Nagrody niejako przypomina nam, że także dziś możliwe jest zrealizowanie w wierszu tych wartości, które pół wieku temu Zbigniew Herbert określił jako »bezinteresowność, zdolność kontemplacji, wizja utraconego raju, odwaga, dobroć, współczucie, pewna mieszanina rozpaczy i humoru«. Jest tu zawarte jakieś clou jego myślenia o poezji, ufundowane na idiosynkrazji względem poezji ewidentnie wykraczającej poza ograniczony i mocno zawęźlający poezję, cytowany postulat patrona nagrody. Cóż mu więc ów język uczynił, że wręcz panicznie stroni od wszelkich aktów poetyckiej profuzji, pozostanie zagadką. Mogę jedynie podejrzewać, że tegoż rodzaju teksty, jak ten, są jeno przygotowaniem terenu pod kolejne, tegoroczne rozdanie literackich nagród, a także zapowiedzią tego, czego możemy się spodziewać, jeśli chodzi o werdykty jurorów.

PG: Im więcej jest w wyartykułowanym przez ciebie zdaniu prawdy – a to głośne nawoływanie przenikające ten tekst, służyć miało m.in. przygotowaniu gruntu pod bezpieczne wskazania rozmaitych kapituł – tym bardziej ten głos wobec wielości dykcji nicujących poletko poezji, jak się wydaje, przypomina klangor słyszany wysoko z powietrza…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz