piątek, 21 marca 2014

Niczego o nas nie ma w PIT

Nie milkną echa awantury związanej z wpisem pisarki Kai Malanowskiej umieszczonym na facebooku: „6800 złotych. Tyle za 16 miesięcy mojej ciężkiej pracy. Wiem, ze w*****ające jest wylewanie frustracji na FB, ale mam ochotę strzelić sobie w łeb. (…) pozdrawiam rynek czytelniczy”. Dla jasności dodam, iż autorka powyższego postu ma na swoim koncie m.in. nominowaną do Paszportu Polityki i Nike powieść „Patrz na mnie, Klaro”. Na ciężkie pieniądze zarobione na literaturze raczej niewielu twórców może liczyć, za to dla niepomiernej rzeszy bywa ona aż po kres ich życia zajęciem non profit (ale błagam, nie mówmy o nim jako o hobby, ponieważ choćby tylko ze względu na specyfikę procesu twórczego taka opinia jest kompletnie nietrafiona!). W kraju, w którym  czterech na dziesięciu Polaków nie przeczytało ani jednej książki w roku, a połowa nie sięgnęła nawet po tekst dłuższy niż trzy strony, trudno budować karierę i zasobność własnego portfela w oparciu o zawód literata. Ale też nie ma o co kruszyć kopii gdy naszym udziałem są trwałe zdobycze polityczno-społecznej ewolucji: demokracja oraz wolny rynek, co w sumie powinno przekładać się bezpośrednio na nasze wybory – czytanie książek to przecież zupełna dobrowolność. Jeśli ktoś czyta pasjami, kupuje książki, nic nie oderwie go od lektury. Jeżeli instytucja biblioteki lub pomieszczenie księgarni wywołują w nim alergię, nic go nie przekona do wertowania zapisanych drobnym drukiem kartek. Żadna kampania w rodzaju „Nie czytasz, nie idę z Tobą do łóżka”, której twarzą jest np. Kazimiera Szczuka. Dlatego autorzy, którym nigdy nie uda się spłodzić bestsellera powinni zacząć pilnie studiować oferty pracy i ustawę o opiece społecznej (jeżeli przez chwilę myśleli o literaturze jako o swoim zawodzie, w związku z czym spotkał ich spory zawód) niż raporty o sprzedaży swoich dzieł oraz wydruki ze stanem konta.

Autorce kontrowersyjnego wpisu na FB od razu pod nim (ewentualnie na łamach prasy) właściwy sposób na wyjście z finansowego impasu zaraz też doradzili koledzy po piórze; ci którym udało się w miarę gładko przeskoczyć z literackiej niszy do mainstreamu (a zatem frustracja z powodu uprawiania zajęcia, którego muzami są Kaliope, Erato i Euterpe, dziś jest im już zupełnie obca) prawiąc słusznie, ale trochę w myśl powiedzenia, iż syty nigdy nie zrozumie głodnego, by już lepiej „zamiast publicznie się mazgaić, ta zabrała się za jakąś inną robotę”. Co prawda o pracę trudno, ale za najniższą krajową na umowie śmieciowej zawsze coś tam się w końcu znajdzie. Prędzej tam w Warszawie, bo na przykład tu gdzie mieszkam, osobie zainteresowanej jakąkolwiek posadą może to sprawić już całkiem spory kłopot. Przypuszczam, że Kaja Malanowska mimo wszystko wolałaby przez dłuższy czas nie martwić o własną przyszłość w związku z wypłaconym honorarium za wydanie nominowanej do ważnej nagrody powieści, aniżeli zdobyć upragnione pół etatu w korporacji reprezentującej „branżę kreatywną”, która zajmuje się namawianiem klientów do kupna jakiegoś wyprodukowanego w Chinach gówna.

Gdyby w rzeczywistości towarzyszącej funkcjonowaniu środowiska literackiego wszystko zależało wyłącznie od talentu i jakości dzieła, moje powyższe rozważania można by skwitować krótko: „kto nie ma miedzi (czyt: „iskry bożej”), ten na d***e siedzi!”. Lecz sprawy odnoszące się do budowania hierarchii wśród czynnych literatów bywają przecież tak samo skomplikowane jak procesy pozwalające płytom tektonicznym zachodzić na siebie.

A jak „narzekania” autorki „Imigracji” mają się do narzekań poetów? W tym przypadku przechodzimy na skali trudności od razu o kilka stopni wyżej; do sparafrazowanego hasła umieszczonego na „fejsbukowym” zdjęciu pisarki (na którym trzyma w ręku tablicę z odręcznym napisem: „Jestem pisarką to nie znaczy, że pracuję za darmo”). W ich wykonaniu hasło to brzmiałoby następująco: „Jestem poetą i zazwyczaj robię za darmochę”. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz