piątek, 6 września 2013

Życie wewnętrzne (10)



„Bez mała 30 lat temu zamarzł w Warszawie Kazimierz Ratoń. Nie piszę zmarł, gdyż Ratoń w Polskiej literaturze stał się prefiguracją żywego trupa. Jego tragiczny los nie ma wiele wspólnego z delikatną stylizacją na zbuntowanego awanturnika, funkcjonującego poza nawiasem społecznych norm. Co tu kryć – Ratoń żył z sensem, umarł bez sensu. Życie z sensem to była praca literacka, aktywność krytyczna, w sumie dosyć stabilna pozycja w światku literackim lat 60. i wczesnych 70. Spośród sporej rzeszy utalentowanych poetów pokolenia Współczesności cieszył się zasłużonym szacunkiem, stosunkowo wysoką pozycją. Urodził się w 1942 roku w Sosnowcu, niektóre szkoły pokończył, innych nie. Regularnie publikował swoje wiersze, współpracował z pismami literackimi, przygotowywał się do życiowego lotu. Koniec nastąpił w 1983 roku. Dokładnej daty dziennej nie ustalono. Legendę zapewnił mu rozkład, do jakiego się doprowadził. Rozkład najściślej fizyczny. W Dzienniku, z właściwym sobie patosem, zapisuje krótki passus: „Stać się trupem zmartwychwstania”. Nie inaczej. Ratoń po raz kolejny zmartwychwstał w publikacji Dziennik. Proza. Teksty krytyczne, którą przygotował dla Instytutu Mikołowskiego Jan Z. Brudnicki, niestrudzony propagator jego twórczości. Ratoń chorował chyba na wszystkie choroby świata. Od młodych lat na gruźlicę kości, od pełnoletniości na alkoholizm, kończył natomiast jako wałęsający się po okolicach dworca centralnego trup. Ponoć miejsca pobytu Ratonia ustalano po śladach krwi i ropy, jakie zostawiał na warszawski bruku. Mówiono, że to posoka, a nie ludzka istota, przechodzono na drugą stronę ulicy, kiedy pełzł w łachach przez Krakowskie Przedmieście. Do dzisiaj Ratoń stanowi wyrzut sumienia literackiego środowiska. Chyba najbardziej znaną anegdotą wyświetlająca los tego nieszczęśnika pozostaje spotkanie z Czesławem Miłoszem, który „po Noblu” świętował w Warszawie. Otóż na schodach Domu Literatury Miłosz spotkał Ratonia. Z wyraźnym przerażeniem i troską wręczył mu 500 zł, kiedy Ratoń poprosił jedynie o „Waryńskiego”. Dostał „Kościuszkę”. Miłosz miał powiedzieć: „Panie Kazimierzu, cóż to dzisiaj jest 100 złotych”. W kieszeni marynarki miał gruby plik 500-setek spięty biurowym spinaczem. Nie tylko Miłosz wysoko cenił Ratonia. Poeta, dzięki wstawiennictwu Juliana Rogozińskiego, dostał nagrodę Pen Clubu. Cóż za paradoks! Rogoziński jako tłumacz fundamentalnych lektur Ratonia, załatwia mu spory dopływ gotówki, którą ten momentalnie przepija, rozdaje warszawskiemu półświatkowi meneli, prostytutek i cinkciarzy, by samemu zostać z absolutnie niczym, w norze bez okien i drzwi. Poeta ewidentnie nie był mistrzem asertywności. Ostatnie lata jego życia to istne piekło na ziemi, o którym pisze w Dzienniku. Horror rozpadającego się ciała, wegetacja na poziomie szczurzym, kompletny zanik tego, co zwykliśmy uznawać za godność, a jednocześnie to trzymanie się literatury jako możliwego aktu oczyszczenia. Ratoń to Łazarz, na którego nie podziałało wskrzeszenie, to Hiob bez boskiego odszkodowania. Na zdjęciach z najlepszych swoich lat wygląda jak Cybulski. W rasowych okularach i skórzanej kurtce, z papierosem w zębach, niemal doskonale uosabia wizerunek artysty przełomu lat 60/70. Rzecz jasna jako późniejszy kloszard, zły duch miasta, nie wychodził na zdjęciach. Pozostały po nim doskonałe wiersze, zwłaszcza z tomu Gdziekolwiek pójdę…, a także kapitalna proza, teksty recenzji, eseje i przede wszystkim zadziwiający dziennik. Diariusz ten to oryginalne zeszyty, poplamione wszelkimi wydzielinami ciała (…)”.


Krzysztof Siwczyk, „Kinkiety w piekle. Felietony. Teksty. Rozmowy”, Instytut Mikołowski 2012

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz