czwartek, 5 września 2013

Somnambulizm



Gdzieś w necie natrafiłem na recenzję tej płyty, która rozpoczynała się takim oto zdaniem: „Włosi z Nosound każdym kolejnym albumem zdają się w pełni solidaryzować ze słynnym zdaniem Edwarda Stachury, głoszącym że <<śmiech obraża wielki smutek świata>>". Słuchając afterthoughs trudno w tym przypadku wyważać otwarte drzwi, zwłaszcza że ktoś na długo przede mną za pomocą tej jakże celnej opinii oddał w pełni klimat muzyki, którą mam zamiar pokrótce omówić. Pokuszę się jednak najpierw o pewną już w pełni autorską dygresję, iż najnowsze wydawnictwo Nosound wraz z nowymi płytami duetów Soord/Renkse oraz Blackfield stanowi swoistą stylistyczną trylogię, wywodzącą się z tego samego art-rockowo-melancholijnego źródła, której genealogia wyglądałby mniej więcej tak: oniryczność (i zasnucie) rodem z Pink Floyd, echa-tła z wczesnego Porcupine Tree oraz odrobina „ambientowego smaczku” a lá No-Man. Z tym, że nowy materiał grupy po kilku przesłuchaniach stawiam o wiele wyżej niż pośpiesznie nagraną muzykę, która wyszła ostatnio spod ręki Stevena Wilsona oznaczona cyferką IV. Pozornie wychodzi więc na to, że ta płyta to nihil novi sub sole. Tymczasem wraz z pierwszymi dźwiękami otwierającego album utworu In My Fears wystarczy sobie wyobrazić sytuację, w której młodość Gilmoura, Watersa, Wrighta i Masona, ba!, nawet Baretta jest immortal, i właśnie w tej chwili w naszej obecności gra śmierci na nosie tymi zacnymi i cudnymi dźwiękami. Wszak jak mawiał inżynier Mamoń, można lubić tylko te piosenki, które gdzieś już wcześniej się słyszało. A tu mamy je w dodatku pogłębione do tego stopnia, że słuchając ich poniekąd od nowa, spadamy na samo dno nostalgicznej studni.


 I Miss The Ground to słodko-sadomasochistyczne wrażenie jeszcze pogłębia, kiedy okazuje się, że na jej dnie do samej niemal szyi zanurzeni zostaliśmy w letnich post-rockowych wodach. Świet-ne, Ge-nial-ne, Swę-dząc-o - bo-les-ne! Zupełnie nie odkrywcze, ale do tego stopnia pozbawione wydumanej pretensji do odkrywania drzwi percepcji, że aż zwodniczo oryginalne. Niespieszne, świetnie brzmiące wokale, „ponadnormatywna” perkusja w wykonaniu Chrisa Maitlanda (Porcupine Tree) oraz post-gilmourowska gitara, tworzą razem kadencję poszczególnych utworów, które jednak ciągną się odpowiednio długo oraz pożądanie boleśnie. Twoo Monkees jest w tym względzie wręcz obleśna, opanowana całkowicie przez opalizujący głos wokalisty, lejący się tembr perkusji i zawodzącą solówkę syntezatora, czy też jakiegoś innego elektronicznego gówna. I to wciąż nie koniec tortur, gdy przed nami wciąż jeszcze The Anger Songs, w którym Nosound brzmi chyba najbardziej po-Wilsonowsku, ale bez zbytniego wchodzenia w ten sławny już dzisiaj tyłek. Co ciekawe, akurat w połowie Twoo Monkees musiałem przeczyścić soczewkę mojego starego harmana kardoona lans cleanerem, jakby ta zaparowała (tekst Twoo Monkees traktował wszak o nieskończonej samotności). Może i był to jakiś znak, bo Encounter podoba mi się o wiele bardziej niż odgrzana na kolację stylistyka jeżozwierzy, no i króluje w tym utworze wiolonczela, a ja jako pra-pra-pra-prawnuczek Haendla na sam jej dźwięk robię się od razu ciepły (na afterthoughts „piękną <<jak domniemywam>> wiolonczelistką” jest niejaka Marianne De Chastelaine). 


Poziom muzycznego zapętlenia w She zaprzecza niejako, że jest to płyta niemal akustyczna, bo nie jest. Nie jest też w ogóle eklektyczna. To zwarta jak zastygła pianka do montażu muzyczna rozpacz. Whetever You Are, kolejny utwór na płycie przyzywa mnie swoim śpiewem do tej ściany płaczu niczym mityczna syrena. Do samego końca nie zbudzę się ze snu ukołysany tymi wszystkimi gitarowo-perkusyjnymi podwodnymi alikwotami. Zatem pozostanę Paralysed wsłuchany w przepiękną, stylową gitarową solówkę i w te bębny, których totemicznym przodkiem z pewnością był słynny Pyramid Song. W dodatku Giancarlo Erra w Paralysed zaczyna śpiewać w swoim ojczystym języku, a mnie przychodzą do głowy wszystkie te katowane na okrągło przed laty Museo Rosenbachy, Bigilletto Per L’Inferny, Balletto Di Bronzy czy Bancamo Del Mutuo Soccorsy. Uspokajam się dopiero przy tytułowym afterthoughts, ale czy po przesłuchaniu całej płyty nadal jestem żywy* okaże się dopiero wtedy, kiedy zdołam otrząsnąć się z okupującego moje ciało i myśli somnambulizmu.


Nosound „afterthoughts”, Kscope/Snapper 2013


* określenie względne

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz