niedziela, 18 sierpnia 2013

Życie wewnętrzne (9)



„(…) W pana filmie pojawia się przejmująca, budząca wiele skojarzeń partia niby to szachów, niby zabawy tabletkami w żołnierzy. Co pan chciał przez nią wyrazić?
To oczywiste nawiązanie do Bergmana i jego Siódmej pieczęci. Po prostu chciałem, żeby przed śmiercią Wojaczek rozegrał z nią ostatnią partię szachów. Podświadomie jednak chciałem, żeby to nie były szachy, więc wpadłem na pomysł, żeby zagrał tę partię pastylkami. Skoro bawi się nimi, niech znajdują się na szachownicy. Ale zaraz po tym pomyślałem, że szachownica jest zbyt ciężką metaforą, więc zrezygnowałem z niej i zdecydowałem, że po pogrzebie swoich wierszy Rafał zagra tę partię po prostu na blacie. Ale kiedy Krzyś ustawił już tabletki na stole uświadomiłem sobie, że wyglądają trochę jak pluton egzekucyjny, więc kazałem mu postawić przed nimi wielką pastylkę jako dowódcę. Opowiadam teraz jak ewoluowało moje myślenie filmowe i jak rozumowałem, chcąc pokazać to, co należy do świata poezji. Nie chciałem robić tego dosłownie, werystycznie, więc starałem się konstruować wizualne metafory.
Pan z dużą stanowczością podkreśla antywerystyczny kształt Wojaczka, ale jednak zobaczyliśmy w filmie wiele scen, które zdarzyły się naprawdę: powieszenie szatniarza na wieszaku, wyskoczenie przez okno, przejście przez szybę, wieczór autorski Stachury i Milczewskiego-Bruno, a nawet kazał pan umieścić napis „Kubista” na witrynie salonu fryzjerskiego. To są gry kompletnie nieczytelne dla przeciętnego odbiorcy, które jednak niezbicie dowodzą, że dłubał pan głęboko w jego biografii. Ale po co, skoro faktograficzność jest dla pana demode?
Fryzjer Kubista istnieje naprawdę, zaś różne detale podrzucał mi Maciek Melecki, który jest w biografii Wojaczka – mówiąc po angielsku – scolar. Stworzyłem pewną strukturę, natomiast wypełnienie detalami zdałem na Maćka. W końcu prawie wszystko znajduje się w Sanatorium. Maciek przychodził więc do mnie i opowiadał sekwencjami o tym, co już kiedyś, gdy byłem na studiach, czytałem. Z czasem to wprawdzie wyparowało z mojej głowy, ale zachowała się owa „pieczęć”, którą na niej odbił Wojaczek. Więc słuchałem opowieści Maćka i decydowałem, co zostawiamy w filmie, a z czego rezygnujemy, aż doszło do tego, że scenariusz, który w pocie czoła napisaliśmy, idąc na plan filmowy zostawiałem w cholerę. Znacznie bardziej zainteresowały mnie opowieści Stycznia o toaletach w Wiedniu.
A w jaki sposób w ogóle doszło do tego, że Melecki został pana współscenarzystą?
Wydawało mi się, że to powinien być scenariusz poetów o poecie. Dlatego właśnie nie rozglądałem się za dramaturgiem ani za biografem. Kiedy zwróciłem się po radę do Bronka Maja, dał mi kilka egzemplarzy „NaGosu” i powiedział: „Tutaj masz paru młodych poetów, poczytaj ich sobie, może ktoś z nich cię zainteresuje”. Było tam kilka ciekawych osób, ale wybrałem Maćka Meleckiego. Kiedy dowiedziałem się, że jest z Mikołowa, uznałem to za omen. A do tego okazało się, że mój operator i bliski współpracownik, Adam Sikora, z którym zrobiłem Pokój saren i Angelusa, też jest z Mikołowa. Tak więc zrządzeniem losu zebrała się mocna grupa pod wezwaniem z Mikołowa, robiąca film z klucza terytorialnego. Tymczasem pieniądze, które dostaliśmy z telewizyjnej Dwójki, mogły wystarczyć co najwyżej na pół widowiska telewizyjnego. To był bardzo marny budżet! Kierownikiem produkcji był Henryk Romanowski, poprosiłem go więc, żeby wyliczył, co możemy realnie zrobić, gdybyśmy przeszli na taśmę czarno-białą. Oświadczył, że nie stać nas wtedy na żadnego aktora, film musi być nakręcony w tydzień, a stosunek taśmy będzie dwa do jednego. Oznaczało to, że nie można było zrobić nawet dubla…
Więc co się zdarzyło, że pan to jednak zrobił? Ktoś sypnął dodatkową kasę?
(z oburzeniem) A skądże! Stał się cud mobilizacji i wszyscy tak lewitowali podczas pracy, że udało nam się zrobić film w jedenaście dni.
Imponujące! Zwłaszcza, że do roli głównej wybrał pan Siwczyka – kompletnego w końcu amatora. Co zdecydowało o tym hazardzie?
Okazało się, że do głównej roli mamy zatrzęsienie ofert aktorów, którzy byli gotowi pracować nawet za darmo, byle tylko zagrać postać Wojaczka. Nie będę tutaj wymieniał nazwisk, powiem tylko, ze byli to właściwie wszyscy młodzi aktorzy polskiego kina. Wtedy właśnie, podczas jednej z prób operatorskich w Mikołowie, zauważyliśmy Siwczyka i ustawiłem go w charakterze „manekina”: wchodził w kadr, wychodził, przechodził, wracał itd. Kręciliśmy wtedy akurat blisko kościoła i cmentarza, z którego wyszła starsza pani z siatkami. Spojrzała na Siwczyka i powiedziała: „O, Rafuś”! To było dla mnie decydujące.
No i jak poszło?
(długi śmiech) Casting z Krzysztofem to kompletna tragedia. Słowo „tragedia” zresztą jest mało adekwatne. To była katastrofa, jakiej świat nie widział. „Siwy” się trząsł, kołysał z nogi na nogę, uciekał mu głos, patrzył w ziemię… Zupełny paraliż i sztywne gardło, z którego nie wydostawał się głos. Jak Romanowski to zobaczył, uklękną przede mną i powiedział: „Lechu, błagam cię, weź jakiegoś zawodowego aktora, bo będzie nieszczęście”. Ale uparłem się, ze chce zrobić jeszcze jedną próbę. Na to Henryk powiedział, ze po jego trupie. „Ty wyjedziesz do Ameryki, a ja z tą katastrofą zostanę i będę świecił oczami”! Dobrze pamiętam te jego słowa. Naprawdę miał poważny problem, bo byliśmy praktycznie bez grosza. Zrobiłem drugą próbę z Siwczykiem, ale była ona właściwie jeszcze gorsza niż pierwsza. Ale dzięki niej zdałem sobie sprawę, że mam do czynienia z klasycznym introwertykiem. To znaczy, że paraliżuje go sam fakt, że jest oglądany i ktoś mu się przypatruje. Wtedy pomyślałem, że jest na to metoda, bo kiedy chodziłem przez dwa lata do Actors Studio w Nowym Jorku, widziałem mechanizmy otwierania ludzi i pracy z nimi. Wynajęliśmy więc teatr w Katowicach, zapaliłem wszystkie światła, jakie tam były i skierowałem je na niego, po czy usiadłem na widowni i kazałem mu robić proste rzeczy i jednocześnie opisywać, co robi. Detal po detalu. I kiedy tak kompletnie nadkontrolował to, co się z nim dzieje, stopniowo się wyluzowywał (…). Zrobił się plastyczny. Od tego momentu mogłem go prowadzić. I popłynął, i został Wojaczkiem…
Pański film zrobił spore wrażenie głównie na młodych ludziach. W Polsce Wojaczek ma swoich wiernych wyznawców, więc to nic dziwnego. Ale jaki był odbiór za granicą?
Ten film faktycznie poruszy młodych ludzi, również tych, którzy nic o nim nie wiedzieli, ponieważ dostałem od nich sporo listów i maili. Natomiast to, co działo się na przykład w San Paulo, w Buenos Aires czy Nowym Jorku, gdzie ludzie już na pewno nie wiedzieli, kim był Wojaczek, było niezwykłe… Albo wręczanie nagród Europejskiej Akademii Filmowej w Paryżu w roku 2000. Na scenie stało już sporo aktorów: Richard Harris, Bruno Ganz, no i Liv Ullmann, która wywoływała nominowanych. Na scenę wchodzili więc: Stellan Skarsgard, Jamie Bell, Sergi Lopez, Ingmar Sigurdsson… i wszedł nasz Krzysiu Siwczyk, a Liv Ullmann objęła go i pocałowała. W tym momencie można było odnieść wrażenie, ze to on wygrał, podczas kiedy po prostu jej się spodoba, więc postanowiła go uścisnąć. A w chwilę potem podchodzi do mnie Roman Polański i prosi, żebym mu przedstawił aktora, który grał Wojaczka, bo chce kręcić Polsce Pianistę i szuka do niego twarzy. W efekcie rodzi się dziwna sytuacja, bo ja mu przedstawiam Siwczyka (nota bene Polański sięga mu gdzieś do ramienia), ale Krzysiu w ogóle na niego nie patrzy, bo oczy latają mu za kelnerkami. Pierwszy raz w życiu widziałem, żeby ktoś tak zignorował Polańskiego. A „Siwy” by po prostu bardzo szczęśliwy…
A czy rozmawiał pan o filmie z Dagmarą Janus – córką Rafała Wojaczka?
Pojawiła się już na planie filmu. Było to podczas pierwszego dnia zdjęciowego, kiedy Jan Bogdół grał rolę ojca Rafała. Widząc to, Dagmara zaczęła płakać, zobaczyła w nim bowiem swojego dziadka, a w Krzysztofie swojego ojca, którego przecież nigdy w życiu nie widziała. Trzeba było ją uspokajać… (…)
A jak odebrał film Andrzej Wojaczek?
Powiedział mi, że też miał ochotę zrobić film o Rafale, ale na szczęście zdjąłem mu ciężar z serca. Był tak wzruszony, że dał mi jedna z książek po starszym bracie. Mogę wam ją pokazać (szuka i przynosi Próby M. Montaigne’a). A to jest list od Andrzeja Wojaczka z piętnastego września 1998 roku. Chyba mogę go przeczytać: „Mistrzu Lechu, weź te Próby z Rafałowym stygmatem. Były mi pomocne nieraz, niech Tobie będą pożyteczne. Chciałbym z Tobą coś zrobić – nie dziś, nie jutro, jesteśmy jeszcze za młodzi. Ale może pojutrze, kiedy nasz „chleb codzienny, nasz ból powszedni” zacznie się krystalizować w światło. Ukoimy się wtedy Królem Learem. Ściskam Twoją dłoń aż do bólu. Andrzej Wojaczek (…)”.

S. Bereś, K. Batorowicz-Wołowiec, „Wojaczek Wielokrotny” (fragment rozmowy z Lechem Majewskim), Biuro Literackie, Wrocław 2008.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz