piątek, 9 sierpnia 2013

Napis na murze



Życie z reguły bywa niesprawiedliwe. Ta cecha ludzkiej egzystencji dotyczy większości populacji, do której zalicza się także artystów różnej maści. Aby mogli oni osiągnąć sukces, potrzebny jest talent, szczęście i praca. No, może w nieco innej kolejności: praca, talent oraz szczęście. Tylko wtedy się naprawdę uda, jeśli te trzy czynniki wystąpią razem. Przykład z życia: mamy rok 1968, na koncercie kapeli, która jest główną atrakcją wieczoru, pojawili się przedstawiciele kilku wytwórni płytowych. Rezultatem ich wizyty ma być ewentualny kontrakt na nagranie płyty podpisany z jedną z nich. Tego dnia na scenie pojawili się w roli tzw. „supportu” muzycy, którzy nie byli szczególnym przedmiotem zainteresowania grubych ryb z muzycznego show biznesu. Grupa grająca pierwsze skrzypce nazywała się Writing On The Wall, a „rozgrzewaczami” przed jej jak się wydawało wówczas kluczowym występem, był zespół Wishbone Ash oraz Elton John. Jak potoczyłyby się dalsze jej losy, gdyby ktoś inny rozpoczynał wtedy tamten show? W każdym razie dziś jest ona znana wyłącznie muzycznym maniakom takim jak ja, bo jak widać szczęście ukradli jej sprzed nosa ci, którzy pierwotnie mieli zostać niezauważeni. 


W nawiązaniu do powyższej historii, z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że także nazwiska jak Aaron Perrino, Shawn Sears i Jim Gilbert dla większości ludzi żyjących na tej planecie, nie kojarzą się nawet z dawno zmytym przez ulewę napisem, który ktoś nakreśli kredą na ścianie odrapanego muru. Szkoda, ponieważ razem tworzą jeden z tych świetnych, niesprawiedliwie niedocenionych zespołów, którym nie jest przeznaczona sława i czołowe miejsca na listach przebojów. The Sheila Divine, ponieważ o tej grupie jest mowa, powstała w 1997 roku a utworzyli ją wspomniane powyżej osoby jeszcze jako studenci na niewielkim uniwersytecie stanu Nowy Jork w Oneonta. Zaraz po ukończeniu studiów cała trójka wyjechała do Bostonu, gdzie dzięki swojej pracowitości i samozaparciu podpisała kontrakt z wytwórnią Roadrunner Records, którego efektem było nagranie w roku 1999 debiutanckiego albumu zatytułowanego „New Parade” (to własnie z niego pochodził „Hum”, lokalny przebój studenckiego radia w Bostonie). Dwa lata później The Sheila Divine w nieco już zmienionym składzie, nagrywa swoją drugą płytę zatytułowaną „Where Have My Countrymen Gone”, tym razem w barwach mało znanej wytwórni Co-Op Pop Records. W zasadzie niczego to nie zmienia, aktywność The Sheila Divine opiera się głównie na koncertowaniu (jak zespół radzi sobie podczas występów na żywo można obejrzeć na DVD „Funeral Live” z 2007 roku). 


I w tym momencie przejdę do sedna. Obok pełnoprawnych albumów studyjnych, The Sheila Divine popełniła także dwie Ep-ki. Pierwsza z nich to po prostu „The Sheila Divine” z 1998 roku. Druga nazywa się „Secret Society” i pochodzi z 2002 roku. To właśnie na niej chciałby się teraz skupić, ponieważ zawiera muzykę genialną, której echa można usłyszeć na dwóch pełnoprawnych krążkach (nota bene również bardzo dobrych, lepszych od większości tego, co uważane jest za klasykę post-punka, indie-rocka, alternatywy czy shoegaze). „Secret Society” to zaledwie sześć utworów wydanych nakładem Arena Rock Recording Co. Zanim przejdę do uzasadnienia swojej opinii, powrócę na chwilę do genezy powstania nazwy, bo jest ona symptomatyczna, symboliczna i  poniekąd profetyczna. Początkowo grupa miała nosić nazwę Sloan Peterson, ale po krótkich debatach jej założyciele podjęli ostateczną decyzję – zespół przyjmie nazwę The Sheila Divine, ponieważ z tym sformułowaniem utożsamiał się każdy z nich. „Sheila” to w australijskim slangu określenie człowieka, który nie uprawia sportu. Teraz wystarczy tylko zapoznać się z wizerunkami muzyków, żeby przekonać się jak celną przybrali nazwę. Wszyscy, to okularnicy swoim wyglądem przypominający młodych, ale już podtatusiałych księgowych lub agentów ubezpieczeniowych z prowincji. W każdym razie za powyższym emploi ukryty jest niesamowity potencjał, który ogarnia, definiuje i generuje zwłaszcza niesamowity głos Perrino pełniącego w zespole jednocześnie funkcję gitarzysty. Tak melancholijnego, ale jednocześnie mocnego wokalu słucha się z sadomasochistyczną przyjemnością rozrywającą duszę na strzępy. Ale o biciu rekordów nie może być mowy.


„Secret Society” rozpoczyna „The Swan” i nie jest to bynajmniej łabędzi śpiew. Wokalista zawodzi w nim jak należy, w refrenach niemal płaczliwie, sekcja rytmiczna pracuje niczym w szwajcarskim zegarku, gitara łka w miejscach, w których należałoby załkać. Wszystko to tworzy doskonały, minorowy klimat, który nie opuści muzyków aż do samego końca tej doskonałej EP-ki. Tym bardziej, że po „The Swan” niemal natychmiast otrzymujemy cios w samo serce. Odtwarzanie „We All Have Problems” powinno być prawnie zakazane dla osób cierpiących na depresję. Mimo to ja od kilku już lat ryzykuję, i co jakiś czas utwór ten ląduje w moim odtwarzaczu. Zarówno muzyka jak i tekst „We All Have Problems”  doskonale dostraja się do egzystencjalnych dylematów każdego z nas; każdy z nas w pewnym wieku pyta sam siebie: „where’s my succes?” . A, kiedy ten uparcie nie nadchodzi czuje się „invisible most of the time”, lub zastanawia „where's my place in this world?”. I znów ten wokal, tu niemal że skandujący słowa: „we all have problems/ these are mine/ i worry too much about my life…”. Wspaniały, dołujący, wskrzeszający! Pewne uspokojenie (uśmiech przez łzy?) przynosi kolejny utwór, „Dramatica”, w której na pierwszy plan (jakże by inaczej) wysuwa się wokalna linia melodyczna. Łagodna gitara, której brzmienie przeszywa emocjonalnie wyśpiewany tekst, korzystnie nie przystający do tych spokojnych dźwięków. Jak się to robi w Bostonie mogłoby się od The Sheila Divine spokojnie uczyć takie na przykład Muse. Bez straty dla siebie. 


W „Back To The Cradle” dominuje połamany rytm perkusji i gitarowe pasaże. To pozornie słabszy utwór na „Secret Society” (przynajmniej kompozycyjnie), ale tylko do czasu, kiedy pojawia się w nim kolejny niezwykle melodyjny refren, tym razem zaśpiewany „na setkę” w stylu Kurta Cobaina w „Smells Like Teen Spirit”. Powrót do wcześniejszych klimatów zapewnia za to „Calling All Lovers” – Perrino znowu zawodzi, a muzyka snuje się gdzieś w tle jak jesienna mgła. Dlaczego wspomniany już wcześniej Muse, Placebo, Snow Patrol, Keane, a nie The Sheila Divine? Niezbadane są gusta i wyroki boskie. „Secret Society” kończy „Black River”, pozornie sztandarowa kompozycja indie-rockowa która na tle „The Swans”, „Calling All Lovers”, a zwłaszcza „We All Have Problems” wypada nieco słabiej, ale i tak pozostaje na wysokim poziomie, poniżej którego Aaron Perrino i spółka po prostu nigdy nie schodzi.

Jakie są obecne losy The Sheila Divine? Na szczęście muzycy są uparci, niezrażeni tym, ze ich popularność określana mianem „the three Bs” opiera się w zasadzie o Boston, Buffalo i Belgię. Tylko na chwilę rozformowali się gdzieś w połowie lat dwutysięcznych, aby w październiku 2010 roku wejść do studia i nagrać trzecią płytę „The Things That Once Were”. Warto zdobyć wszystkie ich płyty i zapaść w te klimaty dosłownie paraliżujące każdą wrażliwą jednostkę. Dać szansę niesłusznie pominiętym, ale też nie gonić za wszelką cenę za sukcesem, aby uniknąć skrywającego się tuż za nim rozczarowania.

Z muzyką z EP-ki „Secret Society” bez problemu można zapoznać się na serwisie YouTube. Szczególnie polecam „We All Have Problems”, który znajduje się tu. Z kolei utwór promujący najnowszą płytę The Sheila Divine „The Things That Once Here” dostępny jest tutaj.
The Sheila Divine, Secret Society. Arena Rock Recording Co.

1 komentarz: