Jak wieść gminna niesie grupa
Awaker pochodzi z Manchesteru lecz w jej składzie mocno zaznaczyła się opcja
Polska zazdrośnie strzegąca swoich muzycznych patentów do tego stopnia, że
muzyka z „Control Lost” nigdy nie będzie miała nic wspólnego z brzmieniem Joy
Division czy Oasis. Powszechnie wiadomo, że nasi rodacy jeśli już świecą jasnym
blaskiem na metalizującym firmamencie, to przede wszystkim jako rozpalone do
białości meteoryty sunące po niebie Czelabińska, a w nieco mniej metaforycznym ujęciu – jak kapele grające muzykę ekstremalną pokroju
Vadera i Behemotha. Stąd Awaker – podobnie jak wcześniej Ludwik Dorn i jego ś.p.
sunia Saba mimo donośnych ostrzeżeń byłego prezydenta RP, których genezę
stanowiła radosna chwila błogostanu – podąża „tą właśnie drogą”, proponując
swoim słuchaczom kompetentnie zagrany heavy-thrash z elementami
progresywnego grania. Muzykę mniej ekstremalną niż wspomniane wyżej zespoły,
ale tak jak i w ich przypadku zanurzoną w tradycji mocnego, technicznego grania
stylistycznie rozciągniętego, gdzieś pomiędzy Dream Theater, Fates Warning,
Savatage, Dimmu Borgir, a Guano Apes.
„Control Lost” otwiera kompozycja
„Intro” pełniąca na płycie przypisaną jej z góry rolę; nie wyróżnia się niczym zupełnie
na tle tysięcy innych tożsamych „wypełniaczy” zamieszczanych na płytach kapel w
rodzaju Shadow Gallery, Sylvan czy Tiles. Inna rzecz, że następujący po niej utwór tytułowy, również nie
charakteryzuje się brzmieniem, które mogłoby grupę od razu w pełni zdefiniować.
Pod względem kompozycyjnym posiada zbyt „ogólny” charakter, aby można było od
razu go przypisać do katalogu pod
nazwą „styl Awakera”. Kamila „Tirke” Schmidt wokalnie przypomina Sandrę Nasić, a chyba bardziej wolałaby przypominać Dawn
Crosby gdy koledzy z zespołu wtórują jej na instrumentach czasem zbyt mało oryginalnie,
aby można było „Control Lost” zapamiętać na dłużej. Niemniej, słuchacz przedzierając
się przez gęste galopujące riffy oraz skandowane frazy, powinien przyznać, że
niezbędna baza jest już w posiadaniu muzyków. W następnym etapie należałoby wzbogacić
zarówno środki muzycznego wyrazu jak i atrakcyjność samych kompozycji. Jednym
słowem – pokusić się o coś, co byłoby w jakiś sposób charakterystyczne na tle
tysięcy zespołów, których muzycy nieźle radzą sobie ze swoim instrumentarium.
Może przydałoby się nieco mniej
pośpiechu, a więcej wyważonych, nieco bardziej melodyjnych epickich fragmentów w kontrapunkcie do
wszechobecnego na płycie riffowego galopu? Zamiast występującego tu i ówdzie
growlingu, twórcze przyjrzenie się jak to robią na przykład kapele z dajmy na to chłodnej Skandynawii? Skoro w
„Inviolable Truths” można wyłapać kilka ciekawych gitarowych patentów, prawdopodobnie
można by je wyeksponować nieco bardziej zamiast brnąć w dosyć przewidywalne
partie wokalne w stylu żeńskiej wersji Dimmu Borgir? O wiele bardzie stylowo
jest w „Masks”; na plan pierwszy wybija się tu heavy metal, któremu poniekąd patronuje
wczesny The Gathering. Znów nie przekonuje mnie w tym utworze growling, ale
może jestem na niego po prostu uczulony – lub wolę jak się to robi „na poważnie”,
na przykład w Slipknot? (tam wyraża on autentyczną wściekłość). Niemniej jest
na „Masks” to co lubię – połamany rytm i kilkuczęściowy plan kompozycji
stworzony przy pomocy wielu urozmaiconych partii, co znacznie niweczy
monotonię, której młodszą siostrą jest muzyka grana „na jedno kopyto”.
Wspomniane „kopyto” nieźle wali po uszach w „Priorities”, ładnie poprowadzonym
wokalnie (niestety tylko do czasu „spinki pod włos” – grupa znacznie
lepiej brzmi, kiedy wokalistka śpiewa typową dla niej barwą głosu). Dużo się dzieje
w tym utworze na przecięciu linii melodycznej i wokalnej – wreszcie czuć tu jakąś
historię, za którą przez chwilę czai się efektowne urozmaicenie melodii wsparte
rasową solówką. Nie podoba mi się „The Story With No End”, ponieważ to typowa
dla gatunku kompozycja w stylu „opowieści o czterech zbójach”, czy też „zabili
go i uciekł”. To utwór pozbawiony właściwości, które w tym konkretnym przypadku
zastąpione zostały instrumentalnym pędem na złamanie karku, jakby muzycy Awakera
koniecznie chcieli posiadać na swoim koncie power-metalowego „gotowca”. O niebo
lepiej wypada „Shout To Awake”, także w galopie, ale tym razem już kontrolowanym.
Muzyczna szarża to jeszcze nie jest ale słychać tu, że członkowie Awakera
zaliczyli niezłą szkółkę ciężkiej kawalerii. W strukturze kompozycyjnej utworu
wiele się wydarza (patrz: partie basisty), a sam „Shout To Awake” wzmacnia nadzieję
ewentualnych słuchaczy na udaną przyszłość zespołu.
Oczywiście, Awaker to dzisiaj
zaledwie debiutanci, którym koniecznie należy dać kolejną szansę. Chociaż nie
stworzyli debiutu na miarę „Kill’Em’All”, czy nowego rozdziału dyskografii podobnego
do „Images And Words”, nadal niemal wszystko znajduje się w ich rękach. To, czy
pójdą w stronę muzycznej mizantropii, czy raczej technicznej ekstazy, zależy już
tylko wyłącznie od nich samych. W
najgorszym wypadku pozostanie im jeden rodzaj ekspresji – corpse paint, który niekiedy prowadzi do medialnego celebryctwa,
ale znacznie częściej na kompletne manowce.
Awaker, „Control Lost”. Nakład własny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz