Powstaje nowe przedsięwzięcie wydawnicze pod nazwą
antologia „Nowa poezja, ojczyzna i dziewczyna” , które stanie elementem
projektu IX Festiwal „Złoty Środek Poezji” Kutno 2013 organizowanego przez
Kutnowski Dom Kultury i dofinansowywanego ze środków Ministra Kultury i
Dziedzictwa Narodowego. Antologia, której redaktorem jest dyrektor festiwalu i
poeta Artur Fryz, zawierać będzie wiersze poetów, którzy byli lub w tym roku
będą gośćmi festiwalu. Są to poeci z 8 krajów europejskich. Zaproszenie do
udziału w projekcie zostało lub zostanie skierowane do 127 autorów. Antologia
będzie wydana w nakładzie 3000 egzemplarzy i nie będzie przeznaczona do
sprzedaży. Zostanie dystrybuowana na terenie całego kraju przy pomocy partnera
prywatnego. To drugie tego typu przedsięwzięcie Artura Fryza. Pierwszym było wydanie
w roku 2011 antologii wierszy współczesnych z motywem podróży „Pociąg do poezji.
Intercity”, w której znalazły się wiersze 67 poetów z 7 europejskich krajów, a ona
sama była dostępna w pociągach „Intercity”. Tak jak i w poprzednim przypadku, z przyjemnością
skorzystam z możliwości uczestniczenia także w tym projekcie.
piątek, 29 marca 2013
sobota, 23 marca 2013
Wiersze z „Demoludów” w „Tyglu Kultury”
W najnowszym, 10-12 (202-204) 2012 numerze
„Tygla Kultury” zatytułowanym „W
drodze”, którego promocja odbyła się w dniu 14 marca br. w Domu literatury w
Łodzi, znalazło się pięć moich wierszy: „Kosmos 1999”, „Przebarwienie”, „Ścisły
post”, „Wentyl” oraz „Diesel” (wszystkie
trafiły także do „Demoludów”). Zainteresowanych odsyłam do numeru pisma, który aktualnie
jest dostępny w sklepach sieci „Empik” lub do zakupu mojej książki w Instytucie
Mikołowskim (niebawem także i w „Matrasie”).
Diesel
Architektura
paradentozy, nekropolie wyrosłe
na
poboczach, których mieszkańcy pobiegli w stronę
światła
górniczej lampki i zabłądzili w wiecznej ciemności.
Teraz
wytyczają objazdy w zgliszczach własnych ciał,
budują
ronda, jakby wierzyli w to, że jeszcze zawrócą.
Chwilowo
zamieszkują rotundę nieczynnej aorty,
ale
niebawem i ją opuszczą w galonie ropy
napędzającym
sprężony silnik. Staną się żużlem
wyrzuconym
spod kół, który uderzy w przednią szybę.
A ty
chłopcze? Wiem, że potrafisz przebić się przez pajęczą
sieć
ku smudze pikującego aeroplanu. Oderwiesz się od Ziemi
jednym,
narowistym skokiem jelenia ze skraju lasu,
który
tańczy ze śmiercią na muszce myśliwego.
Rano
naostrzysz rybę, żeby rozpruła wnętrzności
głębinie.
Nurt nie przystanie ani na chwilę, ostry wiór
pod
przęsłem mostu. Wijący się w gorącym tłuszczu
wiru,
jak piskorz o oczach pokrytych bielmem. Czyżbyś
wypuścił
nóż z rąk nadaremno? Liczyłeś, że na koniec
upalnego
dnia zranisz nim mrok pod powiekami,
żeby
krwawił jak słońce w odmętach rzeki. W nocy
przyśnił
ci się ebonitowy kształt na dnie, gładki i lśniący
jak
ubranie zagrzebanego w mule topielca; jego twarda
krtań,
pod którą nagle zamarła woda i przejrzałeś się
w
niej jak w lusterku. Milczały łuska, moczarka i teflon.
I ty
też w milczeniu potakiwałeś własnemu obliczu.
piątek, 22 marca 2013
„W drodze”
Najwybitniejsza powieść Jacka Kerouaca opowiada historię siedmioletniej wędrówki z jednego końca Stanów Zjednoczonych na drugi, przy okazji portretując pokolenie bitników, amerykańskich pre-hippisów lat pięćdziesiątych XX wieku. Stanowi ona zatrzymany w kadrze obraz Ameryki, która już połknęła bakcyla konsumpcji i na drodze do spełnienia „amerykańskiego snu” produkuje sterty śmieci, gdzie niebawem spoczną kości ostatnich niepokornych nonkonformistów.
Na kartach powieści młody pisarz Sal Paradise w towarzystwie przyjaciela, nieobliczalnego włóczęgi, rusza w szaleńczą wyprawę po Ameryce. Podróżując autostopem i kradzionymi samochodami, szukają przygód, jazzu, narkotyków, alkoholu i wolnej miłości. Fabuła się nie liczy, ważne jest to, że ich wędrówka to spełnienie marzenia całej generacji, wyzwanie rzucone obłudnemu i groteskowemu społeczeństwu powojennej Ameryki. Jak wieść gminna niesie, Kerouac napisał W drodze w trzy tygodnie w twórczym szale, którego intensywność zapewnić miały narkotyki. Napisał na kilkudziesięciometrowej rolce papieru posklejanego taśmą, żeby nie wybijać się z toku pisania podczas zmiany kartek w maszynie. Jeśli wspomnianą rolkę, abstrahując na chwilę od samej powieści, miałbym potraktować jako symbol towarzyszący ocenie płyty grupy Kutabuk (ponieważ w zasadzie od tej chwili to o niej będzie mowa), musiałbym przyznać, że kojarzy mi się ona z czymś momentami niezbędnym, acz nie poważanym, ale z białym pasem na drodze, dzielącym ją na dwie podróżne strony – do tam i do z powrotem (a to już poważna sprawa).
Płytę Kutabuka definiuje postać Artura Nowaczewskiego, gdańskiego poety i podróżnika, który podobnie jak bohaterowie On The Road jest niemal nieustannie w drodze, czemu daje wyraz w wierszach stanowiących oprawę tekstową płyty. W jego wędrówce towarzyszą mu (podobnie jak u Kerouaca) „przyjaciele-włóczędzy”: Jakub Noga – sitar (muzyk i także poeta) oraz Jacek Stromski – bębny, kalimbka, ektar i tunga. Razem stworzyli poetycko-muzyczny projekt, który jak dla mnie jest udanym przeszczepem „bitnikowskiej” idei na grunt polski, przekładem z przekładu – czym po raz pierwszy było pamiętne wszystko jest poezją Edwarda Stachury. Dziś kontynuatorem wspomnianego „przekładu” jest nie kto inny jak Andrzej Stasiuk, snujący prozą opowieść o melancholii towarzyszącej wędrówce. Wszak kutabuk to z arabskiego rodzaj melancholii, która zmusza ludzi do nieustannego błądzenia i chodzenia bez wytchnienia.
Czy za Arturem Nowaczewskim, autorem wierszy zarejestrowanych na płycie, tak jak przed Salem Paradise znajduje się rozgoryczenie, wzajemnie obwinianie się, rady, moralność, smutek, a przed nim obdarta i ekstatyczna radość samego istnienia, nie potrafię odpowiedzieć, bo wsłuchując się w teksty i muzykę Kutabuka, zdaję sobie sprawę, że jego wędrówka wciąż trwa, że poeta niczym mityczny kutabuk nie potrafi się zatrzymać, wciąż gna do przodu żyjąc w pędzie (ale to pęd do uniwersum, z dala od goniącego za mirażem materialnego szczęścia tłumu), który wytwarza korowód postaci, miejsc i towarzyszących wędrowaniu stanów, kiedy to nie mogąc spać albo podczas długiego morderczego marszu, pogrążony w wędrówce zaczyna mówić do siebie i jest to jedyny wiersz, który zna na pamięć. Stąd poniekąd hybrydowy (nierozerwalny) kontekst ludzi-i-miejsc, po których wędruje, takich jak m.in. gdański Wrzeszcz, Kaszuby czy Bory Tucholskie, jak i Pireneje, Alpy Julijskie w Słowenii, bułgarska Riła i Pirin, czy krajobrazy Litwy i Ukrainy, w które wpisują się konteksty kulturowe związane z The Doors, Szczepkiem i Tońkiem, filmami z Dymszą, sercem Piłsudskiego, Powstaniem Warszawskim (Taniec Ducha), zmarłym perkusistą Jackiem Olterem (Bębny Jacka Oltera), Tomkiem Respondkiem i poleconą przez niego Drogą donikąd Mackiewicza (Kutabuk). To medytacyjna podróż w głąb siebie, zwłaszcza że towarzyszą jej mistyczne pauzy, kadzidła, ikony, ciepłe i zimne morza, poszarpane granie, skoki temperatur, armady obłoków i odnogi wyobraźni, które nigdy nie wypuszczą pąków, rozpłyną się jak mgiełka, albo skamienieją w napis (Rytmy widoków).
Mimo iż ideą ogarniająca cały projekt są wiersze Nowaczewskiego, nie byłby on tak udany, gdyby nie kompozycyjny wkład Nogi i Stromskiego, najbardziej chyba wyrazisty w utworze Keourac, w którym ustalone role podlegają zaplanowanej zamianie; to puls muzyki zaczyna prowadzić recytującego poetę, przestaje być dla niego i deklamowanych wierszy wyłącznie podkładem. Sprawia, że w Tańcu Ducha dominują aranżacje lokujące ten utwór gdzieś pomiędzy solowymi dokonaniami Obywatela G.C., Ayą RL i muzycznymi eksperymentami Roberta Brylewskiego. Co nie znaczy, że akompaniująca rola instrumentów nie wnosi niczego do formuły grupy. Użycie przez Stromskiego znanych z Dalekiego Wschodu instrumentów (plus sitar Nogi) wzmaga i podkreśla niemal transcedentalną wymowę wierszy (To Tu, To Tam, Motyle).
Życie jest wybuchem / ani objąć ani opisać / całość i zawsze cząstka / pojęte i niepojęte. Także i te słowa pochodzą z ust gdańskiego poety. Ile jeszcze tysięcy kilometrów trzeba przejść, aby tak jak Sal Paradise dojść do wniosku, że każda bez wyjątku podróż jest ucieczką od samego siebie albo podróżą do siebie, do jądra własnej prawdy, osobnej dla każdego z nas? Nieważne. Ważne, że członkowie Kutabuka rozpoczęli podróż, obrali cel, a tym samym odwrócili się plecami od nihilizmu naszych czasów – inaczej niż bezimienne rzesze zagubionych rodaków wykupujących w biurach turystycznych komercyjne wycieczki do Egiptu, czyli donikąd.
KUTABUK, „KUTABUK”. Drum & Space Studio, 2011.
Na kartach powieści młody pisarz Sal Paradise w towarzystwie przyjaciela, nieobliczalnego włóczęgi, rusza w szaleńczą wyprawę po Ameryce. Podróżując autostopem i kradzionymi samochodami, szukają przygód, jazzu, narkotyków, alkoholu i wolnej miłości. Fabuła się nie liczy, ważne jest to, że ich wędrówka to spełnienie marzenia całej generacji, wyzwanie rzucone obłudnemu i groteskowemu społeczeństwu powojennej Ameryki. Jak wieść gminna niesie, Kerouac napisał W drodze w trzy tygodnie w twórczym szale, którego intensywność zapewnić miały narkotyki. Napisał na kilkudziesięciometrowej rolce papieru posklejanego taśmą, żeby nie wybijać się z toku pisania podczas zmiany kartek w maszynie. Jeśli wspomnianą rolkę, abstrahując na chwilę od samej powieści, miałbym potraktować jako symbol towarzyszący ocenie płyty grupy Kutabuk (ponieważ w zasadzie od tej chwili to o niej będzie mowa), musiałbym przyznać, że kojarzy mi się ona z czymś momentami niezbędnym, acz nie poważanym, ale z białym pasem na drodze, dzielącym ją na dwie podróżne strony – do tam i do z powrotem (a to już poważna sprawa).
Płytę Kutabuka definiuje postać Artura Nowaczewskiego, gdańskiego poety i podróżnika, który podobnie jak bohaterowie On The Road jest niemal nieustannie w drodze, czemu daje wyraz w wierszach stanowiących oprawę tekstową płyty. W jego wędrówce towarzyszą mu (podobnie jak u Kerouaca) „przyjaciele-włóczędzy”: Jakub Noga – sitar (muzyk i także poeta) oraz Jacek Stromski – bębny, kalimbka, ektar i tunga. Razem stworzyli poetycko-muzyczny projekt, który jak dla mnie jest udanym przeszczepem „bitnikowskiej” idei na grunt polski, przekładem z przekładu – czym po raz pierwszy było pamiętne wszystko jest poezją Edwarda Stachury. Dziś kontynuatorem wspomnianego „przekładu” jest nie kto inny jak Andrzej Stasiuk, snujący prozą opowieść o melancholii towarzyszącej wędrówce. Wszak kutabuk to z arabskiego rodzaj melancholii, która zmusza ludzi do nieustannego błądzenia i chodzenia bez wytchnienia.
Czy za Arturem Nowaczewskim, autorem wierszy zarejestrowanych na płycie, tak jak przed Salem Paradise znajduje się rozgoryczenie, wzajemnie obwinianie się, rady, moralność, smutek, a przed nim obdarta i ekstatyczna radość samego istnienia, nie potrafię odpowiedzieć, bo wsłuchując się w teksty i muzykę Kutabuka, zdaję sobie sprawę, że jego wędrówka wciąż trwa, że poeta niczym mityczny kutabuk nie potrafi się zatrzymać, wciąż gna do przodu żyjąc w pędzie (ale to pęd do uniwersum, z dala od goniącego za mirażem materialnego szczęścia tłumu), który wytwarza korowód postaci, miejsc i towarzyszących wędrowaniu stanów, kiedy to nie mogąc spać albo podczas długiego morderczego marszu, pogrążony w wędrówce zaczyna mówić do siebie i jest to jedyny wiersz, który zna na pamięć. Stąd poniekąd hybrydowy (nierozerwalny) kontekst ludzi-i-miejsc, po których wędruje, takich jak m.in. gdański Wrzeszcz, Kaszuby czy Bory Tucholskie, jak i Pireneje, Alpy Julijskie w Słowenii, bułgarska Riła i Pirin, czy krajobrazy Litwy i Ukrainy, w które wpisują się konteksty kulturowe związane z The Doors, Szczepkiem i Tońkiem, filmami z Dymszą, sercem Piłsudskiego, Powstaniem Warszawskim (Taniec Ducha), zmarłym perkusistą Jackiem Olterem (Bębny Jacka Oltera), Tomkiem Respondkiem i poleconą przez niego Drogą donikąd Mackiewicza (Kutabuk). To medytacyjna podróż w głąb siebie, zwłaszcza że towarzyszą jej mistyczne pauzy, kadzidła, ikony, ciepłe i zimne morza, poszarpane granie, skoki temperatur, armady obłoków i odnogi wyobraźni, które nigdy nie wypuszczą pąków, rozpłyną się jak mgiełka, albo skamienieją w napis (Rytmy widoków).
Mimo iż ideą ogarniająca cały projekt są wiersze Nowaczewskiego, nie byłby on tak udany, gdyby nie kompozycyjny wkład Nogi i Stromskiego, najbardziej chyba wyrazisty w utworze Keourac, w którym ustalone role podlegają zaplanowanej zamianie; to puls muzyki zaczyna prowadzić recytującego poetę, przestaje być dla niego i deklamowanych wierszy wyłącznie podkładem. Sprawia, że w Tańcu Ducha dominują aranżacje lokujące ten utwór gdzieś pomiędzy solowymi dokonaniami Obywatela G.C., Ayą RL i muzycznymi eksperymentami Roberta Brylewskiego. Co nie znaczy, że akompaniująca rola instrumentów nie wnosi niczego do formuły grupy. Użycie przez Stromskiego znanych z Dalekiego Wschodu instrumentów (plus sitar Nogi) wzmaga i podkreśla niemal transcedentalną wymowę wierszy (To Tu, To Tam, Motyle).
Życie jest wybuchem / ani objąć ani opisać / całość i zawsze cząstka / pojęte i niepojęte. Także i te słowa pochodzą z ust gdańskiego poety. Ile jeszcze tysięcy kilometrów trzeba przejść, aby tak jak Sal Paradise dojść do wniosku, że każda bez wyjątku podróż jest ucieczką od samego siebie albo podróżą do siebie, do jądra własnej prawdy, osobnej dla każdego z nas? Nieważne. Ważne, że członkowie Kutabuka rozpoczęli podróż, obrali cel, a tym samym odwrócili się plecami od nihilizmu naszych czasów – inaczej niż bezimienne rzesze zagubionych rodaków wykupujących w biurach turystycznych komercyjne wycieczki do Egiptu, czyli donikąd.
KUTABUK, „KUTABUK”. Drum & Space Studio, 2011.
[prwdr.: „Arterie”, nr 14 (3) 2012, s.140-141.]
czwartek, 21 marca 2013
Wiersze „na salonach”
Kilka
moich wierszy z trzech dotychczas wydanych tomów poetyckich opublikowano na stronie Internetowej Gazety
Kulturalnej „Salon Literacki”. Wiersze z „Hostelu”, „Zwłoki” i „Demoludów” anonsuje
następującymi słowami redaktor działu twórczości „SL”, Paweł Podlipniak: „Dziś autor dobrze znany i
ceniony - Piotr Gajda. To poeta z grupy "późnych debiutów", nie
mieszczący się w ramach ogólnie uznawanych dykcji poetyckich. Piotr operuje
mocnym, soczystym językiem, zaskakującymi frazami i wyszukaną metaforyką. Prezentowane
poniżej wiersze pochodzą z trzech tomików Piotra - w tym z najnowszego...”.
Zainteresowanych tematem
zapraszam do lektury pod linkiem.
środa, 20 marca 2013
Starość nie* radość
Panu Bogu, który sam jest SUPERSTARCEM, nie wyszło parę
szczegółów; m.in. zęby i starość – z tego prostego powodu, że zapragnął
stworzyć świat zbyt szybko. Odtąd człowiek musi sobie radzić sam, bo tych,
którzy twierdzą, że pomaga im sam Stwórca, jest niewielu i przebywają zazwyczaj
w zakładach zamkniętych. Cała reszta, stanąwszy raz przed jego obliczem,
ewentualnych rad raczej nikomu już dalej nie przekaże (chyba, że – patrz
przypadek pierwszy). Stąd wynika oczywista oczywistość, że człowiekowi łatwiej
umówić się na wizytę u dentysty niż u Pana Boga.
Jak mawiają Polacy,
na wszystko są sposoby, na starość także. Można starzeć się jak koleżanka z
podstawówki, matka pięciorga dzieci, z bezrobotnym mężem pijakiem i mieszkaniem
bez wygód. Albo jak kolega z klasy maturalnej zatrudniony w hucie. Lub inny,
absolwent tej samej uczelni, proszący przed sklepem monopolowym o pożyczkę w
wysokości osiemdziesięciu groszy na najtańszy napitek. Można skutecznie opierać
się proroctwom gerontologii jak Rolling Stonesi albo Bob Dylan, trzeba tylko
mieć na podorędziu kilkaset, no, może kilkadziesiąt, milionów dolarów i wewnętrzne
przekonanie o własnej genialności artystycznej, która jest immortal. Wtedy jesteś jak pomnikowy Dylan; kiedy już od czasu do
czasu schodzisz z cokołu, nagrywasz swoją trzydziestą piątą płytę, to nie po
to, żeby opierać się na lasce i mruczeć coś pod nosem, tylko żeby po raz
kolejny przypomnieć, iż I’m still alive!
następnemu pokoleniu gówniarzerii i kumplom, którzy od dziesięcioleci stoją
jedną nogą nad własnym grobem (czytaj: wdychają korporacyjny azbest).
Taka też jest nowa
płyta Dylana i ukazuje się równo w pięćdziesiątą rocznicę wydania debiutanckiego
albumu. Muzyka zawarta na Tempest nie
powiela kanonicznego zapisu w rodzaju Highway
61 Revisited czy Blood on the Tracks,
ale nadal może być punktem odniesienia; twórczą parafrazą młodzieńczych
dokonań, odnowieniem ślubów z tradycyjnym folk-rockiem, muzyką zagraną z niemal
młodzieńcza werwą. Słychać, że siedemdziesięciojednoletni letni artysta przyjął
do wiadomości istnienie śmierci, dziś mieszkającej prawdopodobnie w stosunkowo
niedalekim sąsiedztwie (kiedy miał lat dziewiętnaście, mieszkała gdzieś w Azji),
i nadal, po tylu dekadach, pozostał wierny pierwotnej folkowej tradycji niby stary
amerykański poeta, który dorobił się lirycznego statusu nie bez przyczyny i
podtrzymuje go bez większego
wysiłku.
Nobel dla Boba! Bo
przecież nie – Bob na prezydenta! Tfu! Tempest to nic innego jak wizytówka amerykańskiego
tradycjonalisty, zgrabnie poruszającego się w wypracowanym przez siebie i
innych stylistycznym kanonie (głębokim i wielkim jak Wielki Kanion). Wystarczy
wsłuchać się w swingujące Duguesne
Whistle, żeby dojść do wniosku, iż taki Springsteen, mimo że z własnym
otwartym rachunkiem, wisi parę kolejek także i Dylanowi, który z płyty na płytę
zarówno pod względem wypitych szklaneczek whisky, jak i w kwestii barwy głosu („w
kolorze herbaty”) zaczyna skracać dystans do barowego stołka od dawna zajętego
przez Toma Waitsa.
Teksty na płycie Dylana
to nie jest jakieś tam bredzenie zaplutego dziadygi (możliwości interpretacyjne
Duguesne Whistle wciąż mogą niemal
każdego zaprowadzić na manowce). Fantastyczny Soon after Midnight spełnia wszelakie przesłanki, by znaleźć się na
liście hitów amerykańskich tancbud na południu Stanów. Jego bluesowo-countrowa
warstwa muzyczna oczaruje i zniewoli wszystkich kowbojów i kowbojki, tańczących
w jakiejś zapadłej dziurze przy grającej szafie – choć to tylko z pozoru
niewinna historia miłosna, ponieważ Dylan opowiada ją z punktu widzenia
psychopatycznego mordercy szykującego się na łowy. Z kolei bluesior Narrow Way przez ponad siedem minut
mknie do przodu, napędzany monotonnym, powtarzalnym gitarowym motywem osadzonym
w country. Wiele z niego nie pozostaje w głowie, stad gdyby skończył swój bieg
gdzieś w połowie drogi, byłoby wręcz idealnie.
Znacznie lepiej
prezentuje się ballada Long and Wasted
Years – w połączeniu z muzyką stanowi kwintesencję stylu samego artysty,
podobnie jak Pay in Blood brzmiąca tak
żarliwie, jakby miała być ostatnią piosenką na płycie (tak jak The Tempest była ostatnią sztuką Szekspira);
z głosem Dylana, który śpiewa w tym utworze, jakby dusił się flegmą albo krwią
z poderżniętego gardła. Gdyby nie on, tu brzmiący jakby Himilsbach zamawiał za ostatnie
drobne pięćdziesiąt gram wódki, Pay in
Blood mógłby znaleźć się na jednej z „eleganckich” płyt Claptona. Słodko-gorzki
Scarlet Town to pierwsze ostrzeżenie
dla Waitsa i Cave’a. Bo drugim i ostatecznym jest mroczny jak cholera Tin Angel. Uważajcie, z kim pijecie
whisky, wydaje się mruczeć Dylan, bo opowieściami prowadzonymi w czasie jej
popijania sami przesiąkacie. I kto teraz brzmi bardziej rozpaczliwie? To
pianinko ze Scarlet Town pykające w
tle, te złowieszcze banjo i gitarki? Ta minorowa historia z Tin Angel opowiadająca o tragicznym
trójkącie miłosnym?
Z kolei w Early Roman Kings muzyk grzebie się
głęboko w przeszłości i sięga po z pozoru archaiczne środki wyrazu. Ważnym partnerem
muzycznym w tym utworze, jak i na całej płycie, stał się David Hidalgo, muzyk
znany z zespołu Los Lobos przenoszącego do bluesowo-folkowego świata brzmienia
z amerykańsko-meksykańskiego pogranicza. Dlatego obok country'owych gitar,
bluesowych riffów i swingującej sekcji rytmicznej w tle pobrzmiewają skrzypce,
mandolina czy akordeon.Korpusem (delicti?) płyty jest jednak utwór
tytułowy, w którym country, blues i folk
splatają się w jedno, a sam Dylan na kanwie tragedii Titanica, przez prawie
czternaście minut trwania Burzy, zmaga
się z alegorią ludzkiego życia opartego na przeznaczeniu i nieprzewidywalności.
I tylko w krótkim fragmencie tekstu artysta nawiązuje do sztuki Szekspira, tworząc zarazem kolejne klasyczne dzieło na
miarę Desolation Row. Kontrapunkt dla Tempest nieprzypadkowo
stanowi kończący płytę utwór Roll On John, dedykowany Johnowi
Lennonowi, którego przesłanie traktuje o
nieśmiertelności zarówno dzieła, jak i jego twórcy.
Nadszedł czas na
podsumowania, a tekst wydaje się dość długi (i redaktorzy będą się zżymać),
zatem krótko: „starość nie* radość”.
________________________
* niepotrzebne
skreślić
BOB DYLAN, „TEMPEST”, Columbia 2012.
[prwdr.: „Arterie”,
nr 14 (3) 2012, s.138-139.]
wtorek, 19 marca 2013
Reaktywacja NL Miasta Łodzi
Reaktywowano
Nagrodę Literacką Miasta Łodzi, która nosić będzie imię Juliana Tuwima. 100
tysięcy złotych zostanie przyznane za całokształt twórczości, tak jak przed
wojną, gdy nagrodę otrzymywali m.in. Julian Tuwim, Andrzej Strug i Zofia
Nałkowska. Do jej tradycji odwołuje się też kryterium, jakie spełniać powinien
nominowany pisarz/poeta, którego dorobek ma być wysokiej próby oraz dowodzić
uwrażliwienia na sprawy społeczne. Nagroda przyznawana będzie w grudniu,
podczas Festiwalu Puls Literatury, po uroczystym koncercie w Teatrze Nowym.
Organizacyjnie za procedurę związaną z jej przyznawaniem odpowiada łódzki Dom Literatury. W projekcie przygotowanym
kilka lata temu przez Oddział Łódzki SPP znalazła się dodatkowa kategoria – dla
książki w jakiś sposób (przez osobę autora, tematykę, wydawcę) związanej z
Łodzią. Organizatorzy liczą, że uda się ten pomysł rozwinąć w przyszłości.
Subskrybuj:
Posty (Atom)