piątek, 29 marca 2013

Powstanie nowa antologia


Powstaje nowe przedsięwzięcie wydawnicze pod nazwą antologia „Nowa poezja, ojczyzna i dziewczyna” , które stanie elementem projektu IX Festiwal „Złoty Środek Poezji” Kutno 2013 organizowanego przez Kutnowski Dom Kultury i dofinansowywanego ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Antologia, której redaktorem jest dyrektor festiwalu i poeta Artur Fryz, zawierać będzie wiersze poetów, którzy byli lub w tym roku będą gośćmi festiwalu. Są to poeci z 8 krajów europejskich. Zaproszenie do udziału w projekcie zostało lub zostanie skierowane do 127 autorów. Antologia będzie wydana w nakładzie 3000 egzemplarzy i nie będzie przeznaczona do sprzedaży. Zostanie dystrybuowana na terenie całego kraju przy pomocy partnera prywatnego. To drugie tego typu przedsięwzięcie Artura Fryza. Pierwszym było wydanie w roku 2011 antologii wierszy współczesnych z motywem podróży „Pociąg do poezji. Intercity”, w której znalazły się wiersze 67 poetów z 7 europejskich krajów, a ona sama była dostępna w pociągach „Intercity”. Tak jak i w poprzednim przypadku, z przyjemnością skorzystam z możliwości uczestniczenia także w tym projekcie.

sobota, 23 marca 2013

Wiersze z „Demoludów” w „Tyglu Kultury”


W najnowszym, 10-12 (202-204) 2012 numerze „Tygla Kultury”  zatytułowanym „W drodze”, którego promocja odbyła się w dniu 14 marca br. w Domu literatury w Łodzi, znalazło się pięć moich wierszy: „Kosmos 1999”, „Przebarwienie”, „Ścisły post”, „Wentyl” oraz „Diesel”  (wszystkie trafiły także do „Demoludów”). Zainteresowanych odsyłam do numeru pisma, który aktualnie jest dostępny w sklepach sieci „Empik” lub do zakupu mojej książki w Instytucie Mikołowskim (niebawem także i w „Matrasie”).

Diesel


Architektura paradentozy, nekropolie wyrosłe
na poboczach, których mieszkańcy pobiegli w stronę
światła górniczej lampki i zabłądzili w wiecznej ciemności.
Teraz wytyczają objazdy w zgliszczach własnych ciał,
budują ronda, jakby wierzyli w to, że jeszcze zawrócą.

Chwilowo zamieszkują rotundę nieczynnej aorty,
ale niebawem i ją opuszczą w galonie ropy
napędzającym sprężony silnik. Staną się żużlem
wyrzuconym spod kół, który uderzy w przednią szybę.
A ty chłopcze? Wiem, że potrafisz przebić się przez pajęczą

sieć ku smudze pikującego aeroplanu. Oderwiesz się od Ziemi
jednym, narowistym skokiem jelenia ze skraju lasu,
który tańczy ze śmiercią na muszce myśliwego.
Rano naostrzysz rybę, żeby rozpruła wnętrzności
głębinie. Nurt nie przystanie ani na chwilę, ostry wiór

pod przęsłem mostu. Wijący się w gorącym tłuszczu
wiru, jak piskorz o oczach pokrytych bielmem. Czyżbyś
wypuścił nóż z rąk nadaremno? Liczyłeś, że na koniec
upalnego dnia zranisz nim mrok pod powiekami,
żeby krwawił jak słońce w odmętach rzeki. W nocy

przyśnił ci się ebonitowy kształt na dnie, gładki i lśniący
jak ubranie zagrzebanego w mule topielca; jego twarda
krtań, pod którą nagle zamarła woda i przejrzałeś się
w niej jak w lusterku. Milczały łuska, moczarka i teflon.
I ty też w milczeniu potakiwałeś własnemu obliczu.

piątek, 22 marca 2013

„W drodze”

Najwybitniejsza powieść Jacka Kerouaca opowiada historię siedmioletniej wędrówki z jednego końca Stanów Zjednoczonych na drugi, przy okazji portretując pokolenie bitników, amerykańskich pre-hippisów lat pięćdziesiątych XX wieku. Stanowi ona zatrzymany w kadrze obraz Ameryki, która już połknęła bakcyla konsumpcji i na drodze do spełnienia „amerykańskiego snu” produkuje sterty śmieci, gdzie niebawem spoczną kości ostatnich niepokornych nonkonformistów. 

Na kartach powieści młody pisarz Sal Paradise w towarzystwie przyjaciela, nieobliczalnego włóczęgi, rusza w szaleńczą wyprawę po Ameryce. Podróżując autostopem i kradzionymi samochodami, szukają przygód, jazzu, narkotyków, alkoholu i wolnej miłości. Fabuła się nie liczy, ważne jest to, że ich wędrówka to spełnienie marzenia całej generacji, wyzwanie rzucone obłudnemu i groteskowemu społeczeństwu powojennej Ameryki. Jak wieść gminna niesie, Kerouac napisał W drodze w trzy tygodnie w twórczym szale, którego intensywność zapewnić miały narkotyki. Napisał na kilkudziesięciometrowej rolce papieru posklejanego taśmą, żeby nie wybijać się z toku pisania podczas zmiany kartek w maszynie. Jeśli wspomnianą rolkę, abstrahując na chwilę od samej powieści, miałbym potraktować jako symbol towarzyszący ocenie płyty grupy Kutabuk (ponieważ w zasadzie od tej chwili to o niej będzie mowa), musiałbym przyznać, że kojarzy mi się ona z czymś momentami niezbędnym, acz nie poważanym, ale z białym pasem na drodze, dzielącym ją na dwie podróżne strony – do tam i do z powrotem (a to już poważna sprawa).

Płytę Kutabuka definiuje postać Artura Nowaczewskiego, gdańskiego poety i podróżnika, który podobnie jak bohaterowie On The Road jest niemal nieustannie w drodze, czemu daje wyraz w wierszach stanowiących oprawę tekstową płyty. W jego wędrówce towarzyszą mu (podobnie jak u Kerouaca) „przyjaciele-włóczędzy”: Jakub Noga – sitar (muzyk i także poeta) oraz Jacek Stromski – bębny, kalimbka, ektar i tunga. Razem stworzyli poetycko-muzyczny projekt, który jak dla mnie jest udanym przeszczepem „bitnikowskiej” idei na grunt polski, przekładem z przekładu – czym po raz pierwszy było pamiętne wszystko jest poezją Edwarda Stachury. Dziś kontynuatorem wspomnianego „przekładu” jest nie kto inny jak Andrzej Stasiuk, snujący prozą opowieść o melancholii towarzyszącej wędrówce. Wszak kutabuk to z arabskiego rodzaj melancholii, która zmusza ludzi do nieustannego błądzenia i chodzenia bez wytchnienia.

Czy za Arturem Nowaczewskim, autorem wierszy zarejestrowanych na płycie, tak jak przed Salem Paradise znajduje się rozgoryczenie, wzajemnie obwinianie się, rady, moralność, smutek, a przed nim obdarta i ekstatyczna radość samego istnienia, nie potrafię odpowiedzieć, bo wsłuchując się w teksty i muzykę Kutabuka, zdaję sobie sprawę, że jego wędrówka wciąż trwa, że poeta niczym mityczny kutabuk nie potrafi się zatrzymać, wciąż gna do przodu żyjąc w pędzie (ale to pęd do uniwersum, z dala od goniącego za mirażem materialnego szczęścia tłumu), który wytwarza korowód postaci, miejsc i towarzyszących wędrowaniu stanów, kiedy to nie mogąc spać albo podczas długiego morderczego marszu, pogrążony w wędrówce zaczyna mówić do siebie i jest to jedyny wiersz, który zna na pamięć. Stąd poniekąd hybrydowy (nierozerwalny) kontekst ludzi-i-miejsc, po których wędruje, takich jak m.in. gdański Wrzeszcz, Kaszuby czy Bory Tucholskie, jak i Pireneje, Alpy Julijskie w Słowenii, bułgarska Riła i Pirin, czy krajobrazy Litwy  i Ukrainy, w które wpisują się konteksty kulturowe związane z The Doors, Szczepkiem i Tońkiem, filmami z Dymszą, sercem Piłsudskiego, Powstaniem Warszawskim (Taniec Ducha), zmarłym perkusistą Jackiem Olterem (Bębny Jacka Oltera), Tomkiem Respondkiem i poleconą przez niego Drogą donikąd Mackiewicza (Kutabuk). To medytacyjna podróż w głąb siebie, zwłaszcza że  towarzyszą jej mistyczne pauzy, kadzidła, ikony, ciepłe i zimne morza, poszarpane granie, skoki temperatur, armady obłoków i odnogi wyobraźni, które nigdy nie wypuszczą pąków, rozpłyną się jak mgiełka, albo skamienieją w napis (Rytmy widoków).

Mimo iż ideą ogarniająca cały projekt są wiersze Nowaczewskiego, nie byłby on tak udany, gdyby nie kompozycyjny wkład Nogi i Stromskiego, najbardziej chyba wyrazisty w utworze Keourac, w którym ustalone role podlegają zaplanowanej zamianie; to puls muzyki zaczyna prowadzić recytującego poetę, przestaje być dla niego i deklamowanych wierszy wyłącznie podkładem. Sprawia, że w Tańcu Ducha dominują aranżacje lokujące ten utwór gdzieś pomiędzy solowymi dokonaniami Obywatela G.C., Ayą RL i muzycznymi eksperymentami Roberta Brylewskiego. Co nie znaczy, że akompaniująca rola instrumentów nie wnosi niczego do formuły grupy. Użycie przez  Stromskiego znanych z Dalekiego Wschodu instrumentów (plus sitar Nogi) wzmaga i podkreśla niemal transcedentalną wymowę wierszy (To Tu, To Tam, Motyle).

Życie jest wybuchem / ani objąć ani opisać / całość i zawsze cząstka / pojęte i niepojęte. Także i te słowa pochodzą z ust gdańskiego poety. Ile jeszcze tysięcy kilometrów trzeba przejść, aby tak jak Sal Paradise dojść do wniosku, że każda bez wyjątku podróż jest ucieczką od samego siebie albo podróżą do siebie, do jądra własnej prawdy, osobnej dla każdego z nas? Nieważne. Ważne, że członkowie Kutabuka rozpoczęli podróż, obrali cel, a tym samym odwrócili się plecami od nihilizmu naszych czasów – inaczej niż bezimienne rzesze zagubionych rodaków wykupujących w biurach turystycznych komercyjne wycieczki do Egiptu, czyli donikąd.

KUTABUK, „KUTABUK”. Drum & Space Studio, 2011.


[prwdr.: „Arterie”, nr 14 (3) 2012, s.140-141.]

czwartek, 21 marca 2013

Wiersze „na salonach”


Kilka moich wierszy z trzech dotychczas wydanych tomów poetyckich opublikowano na stronie Internetowej Gazety Kulturalnej „Salon Literacki”. Wiersze z „Hostelu”, „Zwłoki” i „Demoludów” anonsuje następującymi słowami redaktor działu twórczości „SL”, Paweł Podlipniak: „Dziś autor dobrze znany i ceniony - Piotr Gajda. To poeta z grupy "późnych debiutów", nie mieszczący się w ramach ogólnie uznawanych dykcji poetyckich. Piotr operuje mocnym, soczystym językiem, zaskakującymi frazami i wyszukaną metaforyką. Prezentowane poniżej wiersze pochodzą z trzech tomików Piotra - w tym  z najnowszego...”. Zainteresowanych tematem zapraszam do lektury pod linkiem.

środa, 20 marca 2013

Starość nie* radość


Panu Bogu, który sam jest SUPERSTARCEM, nie wyszło parę szczegółów; m.in. zęby i starość – z tego prostego powodu, że zapragnął stworzyć świat zbyt szybko. Odtąd człowiek musi sobie radzić sam, bo tych, którzy twierdzą, że pomaga im sam Stwórca, jest niewielu i przebywają zazwyczaj w zakładach zamkniętych. Cała reszta, stanąwszy raz przed jego obliczem, ewentualnych rad raczej nikomu już dalej nie przekaże (chyba, że – patrz przypadek pierwszy). Stąd wynika oczywista oczywistość, że człowiekowi łatwiej umówić się na wizytę u dentysty niż u Pana Boga.

Jak mawiają Polacy, na wszystko są sposoby, na starość także. Można starzeć się jak koleżanka z podstawówki, matka pięciorga dzieci, z bezrobotnym mężem pijakiem i mieszkaniem bez wygód. Albo jak kolega z klasy maturalnej zatrudniony w hucie. Lub inny, absolwent tej samej uczelni, proszący przed sklepem monopolowym o pożyczkę w wysokości osiemdziesięciu groszy na najtańszy napitek. Można skutecznie opierać się proroctwom gerontologii jak Rolling Stonesi albo Bob Dylan, trzeba tylko mieć na podorędziu kilkaset, no, może kilkadziesiąt, milionów dolarów i wewnętrzne przekonanie o własnej genialności artystycznej, która jest immortal. Wtedy jesteś jak pomnikowy Dylan; kiedy już od czasu do czasu schodzisz z cokołu, nagrywasz swoją trzydziestą piątą płytę, to nie po to, żeby opierać się na lasce i mruczeć coś pod nosem, tylko żeby po raz kolejny przypomnieć, iż I’m still alive! następnemu pokoleniu gówniarzerii i kumplom, którzy od dziesięcioleci stoją jedną nogą nad własnym grobem (czytaj: wdychają korporacyjny azbest).

Taka też jest nowa płyta Dylana i ukazuje się równo w pięćdziesiątą rocznicę wydania debiutanckiego albumu. Muzyka zawarta na Tempest nie powiela kanonicznego zapisu w rodzaju Highway 61 Revisited czy Blood on the Tracks, ale nadal może być punktem odniesienia; twórczą parafrazą młodzieńczych dokonań, odnowieniem ślubów z tradycyjnym folk-rockiem, muzyką zagraną z niemal młodzieńcza werwą. Słychać, że siedemdziesięciojednoletni letni artysta przyjął do wiadomości istnienie śmierci, dziś mieszkającej prawdopodobnie w stosunkowo niedalekim sąsiedztwie (kiedy miał lat dziewiętnaście, mieszkała gdzieś w Azji), i nadal, po tylu dekadach, pozostał wierny pierwotnej folkowej tradycji niby stary amerykański poeta, który dorobił się lirycznego statusu nie bez przyczyny i podtrzymuje   go bez większego wysiłku.  

Nobel dla Boba! Bo przecież nie – Bob na prezydenta! Tfu! Tempest to nic innego jak wizytówka amerykańskiego tradycjonalisty, zgrabnie poruszającego się w wypracowanym przez siebie i innych stylistycznym kanonie (głębokim i wielkim jak Wielki Kanion). Wystarczy wsłuchać się w swingujące Duguesne Whistle, żeby dojść do wniosku, iż taki Springsteen, mimo że z własnym otwartym rachunkiem, wisi parę kolejek także i Dylanowi, który z płyty na płytę zarówno pod względem wypitych szklaneczek whisky, jak i w kwestii barwy głosu (w kolorze herbaty”) zaczyna skracać dystans do barowego stołka od dawna zajętego przez Toma Waitsa. 

Teksty na płycie Dylana to nie jest jakieś tam bredzenie zaplutego dziadygi (możliwości interpretacyjne Duguesne Whistle wciąż mogą niemal każdego zaprowadzić na manowce). Fantastyczny Soon after Midnight spełnia wszelakie przesłanki, by znaleźć się na liście hitów amerykańskich tancbud na południu Stanów. Jego bluesowo-countrowa warstwa muzyczna oczaruje i zniewoli wszystkich kowbojów i kowbojki, tańczących w jakiejś zapadłej dziurze przy grającej szafie – choć to tylko z pozoru niewinna historia miłosna, ponieważ Dylan opowiada ją z punktu widzenia psychopatycznego mordercy szykującego się na łowy. Z kolei bluesior Narrow Way przez ponad siedem minut mknie do przodu, napędzany monotonnym, powtarzalnym gitarowym motywem osadzonym w country. Wiele z niego nie pozostaje w głowie, stad gdyby skończył swój bieg gdzieś w połowie drogi, byłoby wręcz idealnie.  

Znacznie lepiej prezentuje się ballada Long and Wasted Years – w połączeniu z muzyką stanowi kwintesencję stylu samego artysty, podobnie jak Pay in Blood brzmiąca tak żarliwie, jakby miała być ostatnią piosenką na płycie (tak jak The Tempest była ostatnią sztuką Szekspira); z głosem Dylana, który śpiewa w tym utworze, jakby dusił się flegmą albo krwią z poderżniętego gardła. Gdyby nie on, tu brzmiący jakby Himilsbach zamawiał za ostatnie drobne pięćdziesiąt gram wódki, Pay in Blood mógłby znaleźć się na jednej z „eleganckich” płyt Claptona. Słodko-gorzki Scarlet Town to pierwsze ostrzeżenie dla Waitsa i Cave’a. Bo drugim i ostatecznym jest mroczny jak cholera Tin Angel. Uważajcie, z kim pijecie whisky, wydaje się mruczeć Dylan, bo opowieściami prowadzonymi w czasie jej popijania sami przesiąkacie. I kto teraz brzmi bardziej rozpaczliwie? To pianinko ze Scarlet Town pykające w tle, te złowieszcze banjo i gitarki? Ta minorowa historia z Tin Angel opowiadająca o tragicznym trójkącie miłosnym?

Z kolei w Early Roman Kings muzyk grzebie się głęboko w przeszłości i sięga po z pozoru archaiczne środki wyrazu. Ważnym partnerem muzycznym w tym utworze, jak i na całej płycie, stał się David Hidalgo, muzyk znany z zespołu Los Lobos przenoszącego do bluesowo-folkowego świata brzmienia z amerykańsko-meksykańskiego pogranicza. Dlatego obok country'owych gitar, bluesowych riffów i swingującej sekcji rytmicznej w tle pobrzmiewają skrzypce, mandolina czy akordeon.Korpusem (delicti?) płyty jest jednak utwór tytułowy, w którym  country, blues i folk splatają się w jedno, a sam Dylan na kanwie tragedii Titanica, przez prawie czternaście minut trwania Burzy, zmaga się z alegorią ludzkiego życia opartego na przeznaczeniu i nieprzewidywalności. I tylko w krótkim fragmencie tekstu artysta nawiązuje do sztuki Szekspira, tworząc zarazem kolejne klasyczne dzieło na miarę Desolation Row. Kontrapunkt dla Tempest nieprzypadkowo stanowi kończący płytę utwór Roll On John, dedykowany Johnowi Lennonowi, którego przesłanie traktuje  o nieśmiertelności zarówno dzieła, jak i jego twórcy. 

Nadszedł czas na podsumowania, a tekst wydaje się dość długi (i redaktorzy będą się zżymać), zatem krótko: „starość nie* radość”.
________________________
* niepotrzebne skreślić

BOB DYLAN, „TEMPEST”, Columbia 2012.

                                       [prwdr.: „Arterie”, nr 14 (3) 2012, s.138-139.]

wtorek, 19 marca 2013

Reaktywacja NL Miasta Łodzi


Reaktywowano Nagrodę Literacką Miasta Łodzi, która nosić będzie imię Juliana Tuwima. 100 tysięcy złotych zostanie przyznane za całokształt twórczości, tak jak przed wojną, gdy nagrodę otrzymywali m.in. Julian Tuwim, Andrzej Strug i Zofia Nałkowska. Do jej tradycji odwołuje się też kryterium, jakie spełniać powinien nominowany pisarz/poeta, którego dorobek ma być wysokiej próby oraz dowodzić uwrażliwienia na sprawy społeczne. Nagroda przyznawana będzie w grudniu, podczas Festiwalu Puls Literatury, po uroczystym koncercie w Teatrze Nowym. Organizacyjnie za procedurę związaną z jej przyznawaniem odpowiada łódzki Dom Literatury. W projekcie przygotowanym kilka lata temu przez Oddział Łódzki SPP znalazła się dodatkowa kategoria – dla książki w jakiś sposób (przez osobę autora, tematykę, wydawcę) związanej z Łodzią. Organizatorzy liczą, że uda się ten pomysł rozwinąć w przyszłości.