piątek, 10 sierpnia 2012

Dieta nie-cud

Jak ważna bywa równowaga w świecie dowodzi fakt, że nawet na niszowych biegunach życia społecznego waga i przeciwwaga starają się być ze sobą zrównoważone. Jeśli w transmisjach telewizyjnych dominują wykonawcy z rodowodem muzyki łatwej i przyjemnej, to zupełnie na przeciwległym końcu wspomnianego faktu leżą wytwórnie, o istnieniu których co prawda nigdy nie dowiemy się z telewizji, ale za to (jeśli tylko interesuje nas nieco ambitniejszy repertuar niż festiwalowe „cała sala śpiewa z nami i z nami fałszuje”) ich misją jest tworzenie muzycznej alternatywy dla łatwizny wszechobecnej w mediach.

W tym miejscu chciałoby się głośno zakrzyczeć: „o jak fajnie, że na naszym krajowym rynku funkcjonują takie wytwórnie jak nasiono records!". Szczerze i z głębi płuc, zwłaszcza, że wszystkie płyty tej wytwórni, które mieliśmy dotąd okazję recenzować otrzymaliśmy od wspomnianego wydawcy za darmo. Zatem rezygnujemy z okrzyku (który mógłby zostać odebrany jak coś, czemu zazwyczaj towarzyszy czynność lizania) i mówimy to samo już normalnym tonem, ale za to wprost: „to kolejna bardzo dobra płyta ze stajni „nasiona”, za którą kryje się świadoma i przemyślana polityka wydawniczo-promocyjna oraz określony gust muzyczny, który niemal w 100% pokrywa się z naszymi recenzenckimi upodobaniami”. Bo tak trzeba: chłam nazywać chłamem, a rzeczy ciekawe, ambitne promować oraz chwalić.

Gdybyśmy zaczęli recenzję od układania drzewa genealogicznego Popsysze, okazałoby się, że to zaledwie trio, które wiąże z innym bliskim naszemu sercu zespołem Towary Zastępcze (założonego przez poetę Piotra Czerskiego) postać basisty – Sławomira Draczyńskiego. Pozostali muzycy skutecznie uprawiający swoją sztukę w formule „power-tria” (a to podobno optymalny skład każdej rockowej kapeli) to: Jarosław Marciszewski – wokal, gitara i Jakub Świątek – perkusja. I to wystarczy, żeby wygenerować z „zespołowych trzewi” brzmienie w smaku przypominające surowe mięso, które wrzucone do maszynki do mielenia upodobni się nieco do mięsnych produktów a la The White Stripes, Queens Of The Stone Age, czy nasz łódzki Fonovel.

Z tym, że w graniu Popsysze jest znacznie więcej „funu” i zabawy. Wystarczy posłuchać mocno unerwionego „Joulin”, by mimowolnie zacząć poruszać wszystkimi kończynami i nie móc zaprzestać pląsów. „Blue summer”, ech „Blue Summer”! Wyobraźcie sobie krwisty, rock’n’rollowy stek, a nie jakieś tam frytki! To rasowy numer składający się wyłącznie z rozbudowanej mięśniowej tkanki. Pochód basu, riffowa gitara i podążający za instrumentami głos wokalisty wspomagany wokalnym udziałem Joanny Kuźmy, generują stylowe rockowe dźwięki dla muzycznych kulturystów! „No Time To Think” to już zupełnie inna bajka. Psychodeliczny klimat i odjazdy w kierunku instrumentalnych improwizacji wokół tematu przewodniego. „No Time To Think” to fajnie „pojechana” historia, której towarzyszy dezynwoltura bliska solowemu Frusciante.

Zaopatrzone w nośny refren „Maybe” mogłoby stać się przebojem w każdym radio, na którego czele stałby redaktor zainteresowany krzewieniem rockowej sztuki a nie wypasem reklamożerców. Podobnie jak lekki i rozwibrowany „She’s A Pumpkin”, świetna klimatyczna piosenka dla osób z wyczulonym słuchem w opozycji do muzyki, która rozlega się w piwnych ogródkach. „Palm Tree” ma taki muzyczny „szwung”, że nawet połamany chciałby zostać choć na chwilę delirycznym królem parkietu. Zwłaszcza, że gęste „Love In The Kitchen” obudowane odpowiednim łomotem perkusji niby kuchennymi szafkami oraz rozpędzone „Changing Apartaments”, jakby żywcem wzięte z płyty Arctic Monkeys, nie pozwoliłyby mu zbyt szybko wyjść z tej tancbudy.

„Rewolwer”, jedyny na „Popstory” zaśpiewany po polsku utwór, w ogóle nie odstaje repertuarowo – i podobnie jak wszystkie pozostałe – wpisuje się w alternatywne oblicze grupy. Niemal natychmiast wracamy do „jinglisz” w „Break It”, poszarpanym melodycznie jak drobiowa skórka rozrywana zębami człowieka, który naprawdę jest głodny. Następne po „Break It”, „Drive Until You Stop” spływa jak woda z rąk pobrudzonych tłuszczem z kurczaka; jak ciecz, w której maczał palce Karol Schwarz (z KS All Stars). To w tym utworze najlepiej słychać „analogowe” brzmienie Popsysze. I to, jak przez ciała muzyków przebiega prąd.

Brudne „So So” ma odpowiedni „dotyk”; również nieźle kopie. Gitary i bas rzężą w nim jak zarzynane prosie; aż chciałoby się posłuchać tego z jakiejś trzeszczącej płyty analogowej. Płytę kończy „Ali Song”, znów psychodeliczny i mocno „free”, jak gdyby muzyków nie krępowały żadne więzy i ograniczenia, dlatego zdecydowali się nagrać na sam koniec kompozycję, która trwa ponad dziewięć minut ku wielkiej radości (sic!) swojego wydawcy!

Macie gdzieś anorektyczną muzyczkę z niedostatkiem rock’n’rolla i awitaminozą twórczych ambicji? Wolicie schabowego z kapustą zamiast „owoców morza” z supermarketu? Pragniecie nożem kroić muzyczne mięso zamiast jeść ryż pałeczkami? Nie wierzycie w diety cud? Oto danie ze zdrowymi proteinami dla wszystkich, którzy pragną żywić się prosto, zdrowo i smacznie!

Popsysze, „Popstyle”. Nasiono Records.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz