piątek, 24 sierpnia 2012

VIII Manifestacje Poetyckie


Staromiejski Dom Kultury, Muzeum Literatury im. A. Mickiewicza oraz Klub Solec zapraszają na VIII Manifestacje Poetyckie do Wa-wy.

„W tym roku już po raz ósmy zapraszamy Państwa na festiwal Manifestacje Poetyckie odbywający się w placówkach kulturalnych oraz plenerach Starego Miasta w Warszawie w dniach 7-9 września. Festiwal ma charakter zlotu poetów z całego kraju, którzy prezentują swoje utwory w nietypowych aranżacjach multimedialnych, a sekundują im muzycy, plastycy i happenerzy. Ósmą edycję otworzy wykład Julii Fiedorczuk: Gościnna: rozważania o kobiecie, języku poezji i etyce, a towarzyszyć jej będą panele dyskusyjne z udziałem krytyków kultury, podczas których wspólnie zastanowimy się nad przyszłością i możliwościami utopii oraz skonstruujemy modele wymarzonego ekopolis.

Motywem przewodnim tegorocznych Manifestacji jest rozumiana na wiele sposobów gościnność i powiązana z nią otwartość na czytelnika, dlatego jednym z najważniejszych projektów będzie sobotni cykl rozmów o literaturze Wspólny Pokój. Podczas tego wielogodzinnego seminarium, prowadzonego głównie przez kobiety, odbędą się dyskusje interaktywne, koncerty, czytania wierszy, kolaże literacko-plastyczne, powstaną art-ziny, zawiążą się nowe inicjatywy twórcze.

Wszystkim wydarzeniom będą towarzyszyć warsztaty literacko-artystyczne, Turniej Jednego Wiersza, Kongres Poetów, wolna scena poetycka, koncerty, akcje uliczne i wiele innych działań artystycznych”.

Jak zapowiadają to organizatorzy, szczegółowy program Manifestacji zostanie wkrótce opublikowany na stronie http://www.manifestacjepoetyckie.sdk.pl/

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Minimalnie, a jednak tłoczno

Tomaszów Mazowiecki ma szczęście! Chociaż jest tutaj tylko jedno kino, nie ma teatru, a o filharmonii może tylko pomarzyć. Z tym, że marzenia czasem się spełniają. Skoro miasto nie ma filharmonii, nie ma problemu, to filharmonia przyjedzie do miasta! Na dodatek z rewelacyjnym repertuarem! Żadne tam Haydny, Straussy, żadne Bachy i Beetoveny, żadne Sibeliusy czy Orfy! Z całym szacunkiem, ale to że orkiestra symfoniczna nie ma tu gdzie zagrać jeszcze nie znaczy, iż Tomaszowianie nie są osłuchani z powagą. Przynajmniej ten, który akurat pisze tego bloga. Adagio Albinioniego (bo Doorsi to grali), kolejne Adagio, tym razem Samuela Barbera (które Stone wykorzystał w filmie „Platoon”)… No dobra, żarty na bok. Kiedy jednak dowiedziałem się, że w ramach objazdowego festiwalu filharmonii łódzkiej „Kolory Polski” zespół Kwadrofonik plus goście wystąpią u nas w repertuarze Steve’a Reicha, trochę się obawiałem. Owszem, oprócz siebie znam na mieście jeszcze paru ludzi, którzy mają w domu muzykę Kronos Quartet (za nagranie kompozycji Reicha zatytułowanej „Different Trains” w 1990 roku zgarnęli nagrodę Grammy) czy płyty Pata Metheny’ego, który wykonywał jedno z dzieł Reicha skomponowane na gitarę („Electric Counterpoint”, zarejestrowane na płycie sygnowanej nazwiskami Reich/Metheny). Ale to za mało, żeby zapełnić kościół, do którego zmieści się lekko licząc 500 osób! Reich to minimalista – i choć to truizm – kompozycje z tego nurtu raczej do oczywistych nie należą. Tym bardziej, że w trakcie koncertu zabrzmieć miał utwór „Music for 18 Musicians” – w ogóle niezbyt często wykonywany – zagrany przez wyłącznie polskich muzyków po raz pierwszy w Polsce dopiero dzisiaj, właśnie u nas. Wow! Okej, mogło być „gorzej” – mogli przecież wystąpić w repertuarze Johna Cage’a – albo „lepiej”, gdyby zagrali coś z repertuaru Phillipa Glassa lub Michaela Nymana. W każdym razie było świetnie! Czułem się, jakbym już gdzieś słyszał tę melodię. A słyszałem wiele razy. U Milesa i Coltrane’a, u Briana Eno, Petera Gabriela, a nawet u Bowiego. U Klausa Schultze i Tangerine Dream. Ale, czy moi ziomkowie także? Przecież nie od dziś wiadomo, że Polacy lubią tylko te melodie, które już gdzieś słyszeli. Na szczęście kościół wypełnił się publicznością po same brzegi. Koncert rozpoczął zespół Kwadrofonik wprowadzając słuchaczy w to, co miało nastąpić w jego drugiej części – w Reicha rozpisanego na skrzypce, wiolonczelę, klarnety, kilka pianin, marimb i ksylofonów oraz cztery kobiece głosy. Muzycy zaprezentowali trzy kompozycje z własnego repertuaru, w których prym wiodły brzmienia fortepianu, dwóch ksylofonów i tzw. „przeszkadzajek”. Zabrzmiały utwory zagrane niemal  w estetyce etno, łączące w sobie zarówno elementy folku jak i klasyki: „Bazuny”, „Mazurek C-Dur” oraz „Wiwat”. No i się zaczęło. Do muzyków Kwadrofonika dołączyło kolejnych kilkunastu. Rozpoczęła się ponad 50 minutowa, ale jednocześnie zgodnie z  duchem minimalizmu, przejrzysta melodycznie i harmonicznie kompozycja. Gdyby przyszła mi ochota na dalsze żarty, napisałbym, że to taki Oldfield z czasów „Tubullar Bells”, „Hergest Ridge” i „Ommadawn” dla zaawansowanych. „Music for 18 Musicians” to głównie powtarzalny, repetytywny motyw, różnicowany właściwie tylko natężeniem dynamiki. Patrzyłem uważnie, prawie nikt w trakcie jego wykonywania z kościoła nie wyszedł. A kiedy po zakończeniu utworu, prawie pół tysiąca zgromadzonych na koncercie Tomaszowian wstało z kościelnych ławek i zaczęło długo bić brawa, wiedziałem już, że było w porządku.

„Kolory Polski” – Steve Reich „Music for 18 Musicians”, Kwadrofonik + goście, Kościół Ewangelicko-Augsburski, Tomaszów Maz., 18.08.2012 r.

piątek, 17 sierpnia 2012

Siedem grzechów głównych (8)

Siedem grzechów głównych to upowszechniony w kulturze spis podstawowych grzechów człowieka i wykroczeń przeciwko Bogu, samemu sobie i religii. W katolicyzmie był on znany już w okresie średniowiecza. Aktualna forma interpretacji spisu dokonana przez katechizm, nie nazywa uwzględnionych w nim pozycji „grzechami” ale „wadami”, które powstają wskutek powtarzania tych samych czynów, będących wynikiem skłonności do grzechu po popełnieniu innych grzechów. Pytania, które zrodziły się w mojej głowie pierwotnie tylko po to, aby pozostać w tym ustronnym miejscu w charakterze pytań retorycznych, ostatecznie postanowiłem zadać także i innym – skoro wydźwięk moich własnych odpowiedzi przybrał w międzyczasie pejoratywne zabarwienie. Zatem, czy tylko ja utwierdziłem się w przekonaniu, że tzw. „obieg” polskiej poezji współczesnej skażony jest kilkoma wadami („grzechami”) wyzierającymi zza poniższych znaków zapytania? Czy poezji towarzyszy (rzecz jasna umownie), któryś z siedmiu grzechów głównych? A może wszystkie? A może żaden z nich? Przekonajmy się…

Piotr Gajda: Jaki masz stosunek do własnego debiutu? Jakbyś scharakteryzował instytucję debiutu w ogóle?

Maciej Woźniak: Kiedyś nie lubiłem „Srebrnego ołówka”, a teraz lubię. Rozmawialiśmy o nim niedawno z Adamem Wiedemannem i wyszło nam, że to książka napisana tak, jakby jej autor w ogóle nie czytał tego, co wówczas pisano, po brulionowym przesileniu, natomiast czytał to, co pisano 20 lat wcześniej. I jakby to trochę taki pierwszy naiwny był. Z tego samego powodu, z którego swojego debiutu nie lubiłem, teraz swój debiut znowu lubię. 

Wydaje mi się, że słownikowa definicja w zupełności wystarczy. Debiut to pierwsza książka (płyta, występ itp.). Ceńmy zwięzłą mądrość PWN.

PG: Czy Twoim zdaniem możemy jeszcze w Polsce mówić o ogólnopolskim obiegu krytyczno-literackim?

MW: Możemy i powinniśmy. Przynajmniej dopóki pozostało kilka czasopism, które są dystrybuowane na terenie całego kraju. I dopóki polscy czytelnicy korzystają z Internetu.

PG: Czy uważasz, że ostatnia dekada w polskiej poezji współczesnej doczekała się choćby śladowego omówienia?

MW: Jeżeli uznamy, że poezję tworzą poeci (a oni mają nazwiska, zaś ich książki mają tytuły), to tak. Doczekała się omówienia, choć czasami zdarzało mi się westchnąć: niestety.

PG: Czy w naszym kraju istnieje wyraźny podział na środowiska poetyckie, czy raczej mamy do czynienia z pojedynczymi nazwiskami rozrzuconymi po kraju – kojarzonymi wyłącznie geograficznie?

MW: Nie wstępowałbym na rozdwojone ścieżki tej akurat alternatywy. Wiele środowisk swoją wyrazistość zawdzięcza w dużej mierze geografii. Siedząc z poetami na rynku w Mikołowie, czuję się zanurzony w innym środowisku niż witając się z poetami przed księgarnią Tajne Komplety, na rynku we Wrocławiu. W innym środowisku się nurzam wchodząc do SDK na rynku w Warszawie, a w innym pijąc piwo z Arturem Fryzem na rynku w Kutnie. Ceńmy mapę naszej ojczyzny.

PG: Jaki jest Twój stosunek do nagród literackich w Polsce? Pełnią obiektywną rolę opiniotwórczą, tworzą określone hierarchie literackie? Czy jest uprawnione, aby ich werdykty umownie nazywać „środowiskowymi”?

MW: Jestem za. Pełnią i tworzą. A ich werdykty oczywiście, że są środowiskowe. Wszak tę  niewielką garstkę Polaków regularnie czytających literaturę piękną wypada nazwać środowiskiem

PG: Którzy poeci nadają ton współczesnej poezji? Czy w ostatnim czasie dołączyły do nich kolejne nowe nazwiska?

MW: Latami z nadawanym tonem były bardziej lata 90. ubiegłego wieku niż ten tuzin lat w nowym stuleciu. Po śladach Świetlickiego czy Sosnowskiego kroczono na tyle masowo, że naśladowania Dehnela czy Pasewicza porównać się do tego nie da. Tyle że tamto nadawanie tonu wynikało trochę z zaległości, z długiej nieobecności danego tonu w poezji, z głodu tego tonu (głodnymi okazali się nie tyle poszczególni poeci, co sam język). W starych poczciwych wzmacniaczach Technicsa były malownicze gałki z barwą tonu, po które (szczególnie jak się miało kolumny Altus) trzeba było nieraz sięgnąć, ale teraz słucham na Rotelu i nie ma takiej potrzeby. Poezja polska zmieniła się podobnie.

PG: Portale poetyckie – jaką pełnią rolę?

MW: Portale zmiennymi są. Mniej więcej 10 lat temu zakrawały na awangardę komunikacji literackiej, 5 czy 7 lat temu wydawały się kuźnią nowych poetyckich kadr, 3 lata temu pojawiła się wyraźna różnica między portalami stylizującymi się na internetowe pisma (kosztem interkomunikacji) a sieciowymi „wyszalniami” (że tak sobie pożyczę termin od Lema), gdzie stosunek „stargam” do „u-wydatnię” mógłby zmartwić Norwida. 

PG: Jaka według Ciebie jest przyszłość poezji?

MW: Urodzony w Płocku Stefan Themerson zanotował, że wyobraża sobie społeczeństwo, gdzie nikt nie czyta wierszy, natomiast nie wyobraża sobie społeczeństwa, gdzie nikt wierszy nie pisze. Ceńmy zatem tę skromną sztukę.

* Maciej Woźniak (ur. 1969) - poeta, krytyk muzyczny, felietonista. Publikował m.in. w Tygodniku Powszechnym, Twórczości, Literaturze na Świecie, Odrze, Gazecie Wyborczej, Opcjach, Studium. Opublikował siedem tomików poetyckich:  „Srebrny ołówek” (1998), „Iluminacje. Zaćmienia. Szarość” (2000), „Obie strony światła” (2003), „Wszystko jest cudze” (2005), „Iluzjon” (2008), „Ucieczka z Elei” (2010), „Biała skrzynka” (2012). Jego tom "Iluzjon" był nominowany do Nagrody im. Józefa Czechowicza. Tom "Ucieczka z Elei" był nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia. Mieszka w Płocku.

środa, 15 sierpnia 2012

Być jak Zakk Wylde

Gdybym miał wizualnie opisać członków grupy The Floorators zanim zobaczyłem fotografię zespołu pochodzącą z materiałów promocyjnych, opisałbym ich wygląd jako łudząco podobny do aktualnego image’u Zakka Wylde’a. Długie włosy, przerośnięte brody, czarne t-shirty z logo ulubionego rock-bandu, a na paluchach i przegubach mnóstwo srebrnej, złotej i skórzanej biżuterii. Tak właśnie powinni wyglądać muzyczni dawcy pierwotnego rock’n’rolla, miłośnicy przystępnych kobiet i trunków nieprzystępnych dla organizmu w nadmiernej ilości. W rzeczywistości tak mniej więcej prezentują się opisywani przeze mnie „rockmani” ze Świdnicy, dla których najwidoczniej dwa miejsca są tymi ulubionymi: scena lub bar. 

Za opis muzyki nagranej na płycie zatytułowanej „Magulon” niech wystarczą suche fakty; The Foorators koncertowali z takimi zespołami jak Vader (death metal), TSA (hard rock), Hunter (metal), Złe psy (blues rock), Farben Lehre (punk). Jeśli dodamy do tego pewne elementy stoner metalu oraz konkretne wpływy kapel pokroju Monster Magnet  i The Cult, otrzymamy kwintesencję tych dźwięków. W takich kompozycjach jak „P.I.T.A.”, „On The Highway” czy „Talk With Your Bottom” doszukamy się zarówno dalszych inspiracji w rodzaju grup Orange Goblin i Sheavy, jak i naleciałości rodem z okresu „pijackiej” współpracy Bona Scotta i AC/DC (zwłaszcza w „MILF”), udanie połączonych z  dynamiką towarzyszącą dwóm pierwszym płytom Iron Maiden, na których można było jeszcze doszukać się nie tylko epickich, ale także i bez mała punkowych zagrywek. 

Stąd „Magulon” to przyjemne „old schoolowe” wymiatanie, za którym stoją „przybrudzone” partie instrumentalistów i „stonerowy” wokal. To idealne wręcz tło muzyczne dla miłośników ciężkich motocykli oraz stałej klienteli podejrzanych lokali i spelunek. Zależnie od upodobań kompozycyjnych członków The Floorators, spożyjemy w ich przyjaznych wnętrzach szklaneczkę browaru w otoczeniu muzyki zagranej przez ten zespół w stylu „monster” („Goddamn Backseat Hunter”), a innym razem w stylu „cult” („Escape Route Blues”). Natrafimy również i na rodzime wpływy, choćby w „podmetalizowanym” „Super Tight Girl”, którego wykonaniu towarzyszą zagrywki w zgodzie z filozofią TSA, czy w luzackim „Sweet Hanna” zagranym tak, jakby miał być twórczą kopią którejś z „pastiżowych” kompozycji  grupy Acid Drinkers.

Trzeba też przyznać, że dżentelmeni z The Floorators zaprawdę są godni przybranej przez siebie nazwy. Na „Magulon” skutecznie „deflorują” cnotliwe (czytaj: rozpoznane) rejony rock’n’rolla, rocka, hard rocka, metalu i punka, czerpiąc z tej czynności znaczną przyjemność. Nie trzeba dodawać, że jest to przyjemność obustronna, bo cóż byłaby to za „radocha”, gdyby „zabawiali się” wyłącznie sami muzycy?  Na szczęście tak nie jest, na co jawnym dowodem jest umieszczony na  płycie cover Jerry’ego Lee Lewisa „Great Balls Of Fire”; tu brzmiący jak utwór oryginalnie skomponowany przez samą grupę. Nie mogło być dla niej samej lepszej wizytówki… Z jednej strony, przywołując ekspresyjny śpiew Lewisa połączony ze sceniczną dynamiką i nowatorskim stylem grania na fortepianie wszystkimi częściami ciała, otrzymujemy parafrazę „niegrzecznego” stylu The Floorators. Z drugiej, biorąc pod uwagę niechlubną biografię tego artysty, który najpierw uwiódł a potem poślubił trzynastolatkę, stykamy się z próbą skonfrontowania się z „bad-legendą” rock’n’rolla. Tak,  chcemy grać jak „rockowe bestie”, trzymamy się z dala od muzycznych solariów i pseudo-rockowych klinik chirurgii plastycznej, a co się z tym wiąże, jak najdalej od zielonkawego, mdłego światła tabloidów i pogrążonych w jego poświacie młynów blichtru (ach, cóż za dopełniaczyk!).

The Florators, „Magulon”.Wydanie własne.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Siedem grzechów głównych (7)

Siedem grzechów głównych to upowszechniony w kulturze spis podstawowych grzechów człowieka i wykroczeń przeciwko Bogu, samemu sobie i religii. W katolicyzmie był on znany już w okresie średniowiecza. Aktualna forma interpretacji spisu dokonana przez katechizm, nie nazywa uwzględnionych w nim pozycji „grzechami” ale „wadami”, które powstają wskutek powtarzania tych samych czynów, będących wynikiem skłonności do grzechu po popełnieniu innych grzechów. Pytania, które zrodziły się w mojej głowie pierwotnie tylko po to, aby pozostać w tym ustronnym miejscu w charakterze pytań retorycznych, ostatecznie postanowiłem zadać także i innym – skoro wydźwięk moich własnych odpowiedzi przybrał w międzyczasie pejoratywne zabarwienie. Zatem, czy tylko ja utwierdziłem się w przekonaniu, że tzw. „obieg” polskiej poezji współczesnej skażony jest kilkoma wadami („grzechami”) wyzierającymi zza poniższych znaków zapytania? Czy poezji towarzyszy (rzecz jasna umownie), któryś z siedmiu grzechów głównych? A może wszystkie? A może żaden z nich? Przekonajmy się…

Piotr Gajda: Jaki jest dzisiaj Twój stosunek do własnego debiutu? Jakbyś scharakteryzował instytucję debiutu w ogóle?

Izabela Kawczyńska: Sentymentalny. Debiutowałam opowiadaniem w „Odrze”. W tym samym numerze publikowano nowy wiersz Tadeusza Różewicza. Pamiętam, że kiedy przeczytałam spis treści, poczułam się tak, jakbym, nie ruszając się z miejsca, pokonała milion lat świetlnych. Jakbym wykonała skok w bliżej nieokreśloną stronę. Potem były konkursy poetyckie i prozatorskie, publikacje prasowe, warsztaty pisarskie we Wrocławiu i bardzo szybko publikacja książki w serii wydawniczej Stowarzyszenia im. K. K. Baczyńskiego. Seria skoków, z których każdy kolejny umożliwiał następny. Dla mnie debiut jest fenomenem, nie instytucją. Więcej ma w sobie z chaosu niż z porządku. To zjawisko w rodzaju świetlistego meteoru i może umiałabym opowiedzieć meteor, ale nie umiem.

PG: Czy Twoim zdaniem możemy w Polsce jeszcze mówić o ogólnopolskim obiegu krytyczno-literackim? Czy uważasz, że ostatnia dekada w polskiej poezji współczesnej doczekała się choćby śladowego omówienia?

IK: Jakikolwiek ogólnopolski obieg wydaje mi się czymś z gruntu niemożliwym i to nie tylko w poezji. W skali makro możliwy jest jedynie wybór kilku nazwisk i omawianie książek tych twórców (naiwnością byłoby sądzić, że poza nimi nie ma nic, co warto by omawiać). Reszta (czytaj większość) siłą rzeczy pozostaje w skali mikro i tutaj obieg sprowadza się do wysłania książki do pisma X, czy krytyka Y w nadziei na odzew. Ale pisma rzadko recenzują książki, których nie można kupić w regularnej dystrybucji i tak oto koło się zamyka, więc owszem, jest jakiś ruch, tylko, czy można to nazwać obiegiem? Nie jestem pewna, czy ostatnia dekada w polskiej poezji zasługuje na omówienie. Może za sto lat ktoś będzie pewien.

PG: Czy w naszym kraju istnieją odrębne środowiska literackie, czy raczej mamy do czynienia z określonymi nazwiskami rozrzuconymi po kraju, kojarzonymi wyłącznie z przynależnością geograficzną?

IK: Artysta, w moim odczuciu, jest zawsze wyrzutkiem, outsiderem, kimś spoza marginesu, dlatego prędzej można mówić o monadach niż o środowiskach poetyckich. Oczywiście istnieją poeci i krytycy skupieni wokół pism literackich, wydawnictw, portali – ludzie wchodzący ze sobą w relacje sympatii i antypatii.

PG: Jaki jest Twój stosunek do nagród literackich w Polsce? Pełnią obiektywną rolę opiniotwórczą, tworzą określone hierarchie literackie? Czy uprawnione jest, aby ich werdykty nazywać umownie „środowiskowymi”?

IK: Aby zrozumieć mechanizm nagród literackich, trzeba zadać sobie pytanie czemu właściwie służą? Zrozummy się dobrze… Zrozummy się jeszcze lepiej… Czyim interesom? Nagradza się coś, co jest dobre? Niekoniecznie. Nagroda literacka pełni rolę reklamy. Te praktyki marketingowe znane są od dawien dawna. Swego czasu Gebethner i Wolff zakupili specjalnie jedną z gazet, aby zapewnić sobie pochlebne recenzje wydawanych przez siebie książek. Miało to zwiększyć ich sprzedaż i zwiększało. Jeśli książki danego wydawcy otrzymują „prestiżowe” nagrody i są recenzowane w „prestiżowych” pismach (kto decyduje o tym, co jest, a co nie jest prestiżowe?), po pierwsze łatwiej je sprzedać, po drugie, co ważniejsze, łatwiej otrzymać państwowe dotacje. I tak świat się kręci. Przypomina to politykę, niestety. Mamy nagrody lewicowe (różowej inteligencji) i prawicowe (opcji katolickiej), i, parafrazując Dołęgę-Mostowicza, nikomu w tym kraju nie przyjdzie do głowy, że ktoś może nigdzie nie przynależeć i myśleć wyłącznie na swój rachunek. Piszesz o obiektywizmie – teoria nieoznaczoności wyklucza obiektywizm. Piszesz o tworzeniu hierarchii – opiniotwórczy Irzykowski dyskredytował Witkacego, chwaląc pod niebiosa twórców, których nazwisk nikt dziś nie pamięta. Zresztą mało kto pamięta o samym Irzykowskim, choć był to sztandarowy krytyk dwudziestolecia międzywojennego. Czas to jedyne obiektywne kryterium. Wobec niego pozostajemy śmieszni i bezradni z naszymi małymi wojenkami.

PG: Którzy poeci nadają ton współczesnej poezji? Czy w ostatnim czasie dołączyły do nich jakieś nowe nazwiska?

IK: Jeśli współczesna poezja miałaby jakieś tony, to w skali opartej na małej tercji. Jeśli ktoś miałby je nadawać, to nie wiem kto i komu?

PG: Portale poetyckie – jaką pełnią rolę?

IK: Internet jest przestrzenią ogromnej swobody. Każdy może recenzować, krytykować, publikować, zamieszczać zdjęcia własnego psa, czy cudzej żony. Gdyby nie portale poetyckie, nie miałabym pojęcia, że w tym kraju żyje tak wielu poetów. I to jest alternatywa dla wąskiego gardła oficjalnego obiegu literackiego. Ale gdybyś mnie spytał, czy osobiście jestem za publikowaniem w internecie, to odpowiedziałabym, że mimo wszystko nie jestem.

PG: Jaka jest według Ciebie przyszłość poezji?

IK: Zgadzam się z Jimem Morrisonem – poezja i muzyka to jedyne formy sztuki, które mają przyszłość. Kiedy upadnie kolejna cywilizacja, kiedy zgaśnie ostatni komputer, a cała nasza technika okaże się grobowcem z krzemu, jedyną formą zapisu pozostanie ludzka pamięć. Nikt nie powtórzy powieści, czy symfonii. Wiersze i piosenki – tylko one przetrwają. Ostatnio czytałam wiersze Władysława Szlengela pisane w gettcie warszawskim. Zostały zapamiętane i odtworzone z pamięci przez ocalałych. Kilka wierszy. Parę tekstów piosenek. Reszta to proch, niepamięć, proch.

* Izabela Kawczyńska - Wydała zbiory wierszy: „Luna i pies. Solarna soldateska”,„Largo”. Publikowała m.in. w „Odrze”, „Pograniczach”, „Cegle”, „Tekstualiach”, „Toposie”, „Re:presjach”, „Frazie”. Laureatka konkursów literackich (im. Baczyńskiego, Wojaczka, Ratonia, Poświatowskiej, Herberta, Kajki). Za książkę „Luna i pies” otrzymała II nagrodę w konkursie Złoty Środek Poezji na poetycki debiut książkowy roku 2008.

piątek, 10 sierpnia 2012

Dieta nie-cud

Jak ważna bywa równowaga w świecie dowodzi fakt, że nawet na niszowych biegunach życia społecznego waga i przeciwwaga starają się być ze sobą zrównoważone. Jeśli w transmisjach telewizyjnych dominują wykonawcy z rodowodem muzyki łatwej i przyjemnej, to zupełnie na przeciwległym końcu wspomnianego faktu leżą wytwórnie, o istnieniu których co prawda nigdy nie dowiemy się z telewizji, ale za to (jeśli tylko interesuje nas nieco ambitniejszy repertuar niż festiwalowe „cała sala śpiewa z nami i z nami fałszuje”) ich misją jest tworzenie muzycznej alternatywy dla łatwizny wszechobecnej w mediach.

W tym miejscu chciałoby się głośno zakrzyczeć: „o jak fajnie, że na naszym krajowym rynku funkcjonują takie wytwórnie jak nasiono records!". Szczerze i z głębi płuc, zwłaszcza, że wszystkie płyty tej wytwórni, które mieliśmy dotąd okazję recenzować otrzymaliśmy od wspomnianego wydawcy za darmo. Zatem rezygnujemy z okrzyku (który mógłby zostać odebrany jak coś, czemu zazwyczaj towarzyszy czynność lizania) i mówimy to samo już normalnym tonem, ale za to wprost: „to kolejna bardzo dobra płyta ze stajni „nasiona”, za którą kryje się świadoma i przemyślana polityka wydawniczo-promocyjna oraz określony gust muzyczny, który niemal w 100% pokrywa się z naszymi recenzenckimi upodobaniami”. Bo tak trzeba: chłam nazywać chłamem, a rzeczy ciekawe, ambitne promować oraz chwalić.

Gdybyśmy zaczęli recenzję od układania drzewa genealogicznego Popsysze, okazałoby się, że to zaledwie trio, które wiąże z innym bliskim naszemu sercu zespołem Towary Zastępcze (założonego przez poetę Piotra Czerskiego) postać basisty – Sławomira Draczyńskiego. Pozostali muzycy skutecznie uprawiający swoją sztukę w formule „power-tria” (a to podobno optymalny skład każdej rockowej kapeli) to: Jarosław Marciszewski – wokal, gitara i Jakub Świątek – perkusja. I to wystarczy, żeby wygenerować z „zespołowych trzewi” brzmienie w smaku przypominające surowe mięso, które wrzucone do maszynki do mielenia upodobni się nieco do mięsnych produktów a la The White Stripes, Queens Of The Stone Age, czy nasz łódzki Fonovel.

Z tym, że w graniu Popsysze jest znacznie więcej „funu” i zabawy. Wystarczy posłuchać mocno unerwionego „Joulin”, by mimowolnie zacząć poruszać wszystkimi kończynami i nie móc zaprzestać pląsów. „Blue summer”, ech „Blue Summer”! Wyobraźcie sobie krwisty, rock’n’rollowy stek, a nie jakieś tam frytki! To rasowy numer składający się wyłącznie z rozbudowanej mięśniowej tkanki. Pochód basu, riffowa gitara i podążający za instrumentami głos wokalisty wspomagany wokalnym udziałem Joanny Kuźmy, generują stylowe rockowe dźwięki dla muzycznych kulturystów! „No Time To Think” to już zupełnie inna bajka. Psychodeliczny klimat i odjazdy w kierunku instrumentalnych improwizacji wokół tematu przewodniego. „No Time To Think” to fajnie „pojechana” historia, której towarzyszy dezynwoltura bliska solowemu Frusciante.

Zaopatrzone w nośny refren „Maybe” mogłoby stać się przebojem w każdym radio, na którego czele stałby redaktor zainteresowany krzewieniem rockowej sztuki a nie wypasem reklamożerców. Podobnie jak lekki i rozwibrowany „She’s A Pumpkin”, świetna klimatyczna piosenka dla osób z wyczulonym słuchem w opozycji do muzyki, która rozlega się w piwnych ogródkach. „Palm Tree” ma taki muzyczny „szwung”, że nawet połamany chciałby zostać choć na chwilę delirycznym królem parkietu. Zwłaszcza, że gęste „Love In The Kitchen” obudowane odpowiednim łomotem perkusji niby kuchennymi szafkami oraz rozpędzone „Changing Apartaments”, jakby żywcem wzięte z płyty Arctic Monkeys, nie pozwoliłyby mu zbyt szybko wyjść z tej tancbudy.

„Rewolwer”, jedyny na „Popstory” zaśpiewany po polsku utwór, w ogóle nie odstaje repertuarowo – i podobnie jak wszystkie pozostałe – wpisuje się w alternatywne oblicze grupy. Niemal natychmiast wracamy do „jinglisz” w „Break It”, poszarpanym melodycznie jak drobiowa skórka rozrywana zębami człowieka, który naprawdę jest głodny. Następne po „Break It”, „Drive Until You Stop” spływa jak woda z rąk pobrudzonych tłuszczem z kurczaka; jak ciecz, w której maczał palce Karol Schwarz (z KS All Stars). To w tym utworze najlepiej słychać „analogowe” brzmienie Popsysze. I to, jak przez ciała muzyków przebiega prąd.

Brudne „So So” ma odpowiedni „dotyk”; również nieźle kopie. Gitary i bas rzężą w nim jak zarzynane prosie; aż chciałoby się posłuchać tego z jakiejś trzeszczącej płyty analogowej. Płytę kończy „Ali Song”, znów psychodeliczny i mocno „free”, jak gdyby muzyków nie krępowały żadne więzy i ograniczenia, dlatego zdecydowali się nagrać na sam koniec kompozycję, która trwa ponad dziewięć minut ku wielkiej radości (sic!) swojego wydawcy!

Macie gdzieś anorektyczną muzyczkę z niedostatkiem rock’n’rolla i awitaminozą twórczych ambicji? Wolicie schabowego z kapustą zamiast „owoców morza” z supermarketu? Pragniecie nożem kroić muzyczne mięso zamiast jeść ryż pałeczkami? Nie wierzycie w diety cud? Oto danie ze zdrowymi proteinami dla wszystkich, którzy pragną żywić się prosto, zdrowo i smacznie!

Popsysze, „Popstyle”. Nasiono Records.

czwartek, 9 sierpnia 2012

W kolorze

Trwa Wędrowny Festiwal Filharmonii Łódzkiej „Kolory Polski”. Tegoroczna, 13 edycja rozpoczęła się 22 czerwca  koncertem zespołu Żywiołak w Zgierzu. W  jej programie znalazły się m.in. koncerty muzyki jazzowej, klasycznej, muzyki filmowej, bałkańskiej, klezmerskiej, ludowej, elektronicznej i etno. Warto zauważyć, że w zależności od miejscowości rozbrzmiewać będą utwory różnych gatunków i epok, dobrane pod kątem historii oraz atmosfery danego miejsca. W czasie trwania festiwalu, odbędzie się blisko 30 koncertów przygotowanych przez Filharmonię oraz kilkanaście przygotowanych przez współorganizatorów festiwalu. W czasie wakacyjnych weekendów festiwal zwiedzi całą Ziemię Łódzką – od Sieradza po Tomaszów Mazowiecki, od Radomska do Łowicza, a muzyczne wojaże zakończą się wielkim finałem w Bełchatowie. 

I tak, w dniu 18 sierpnia (sobota) 2012 roku o godzinie 19.00 w Kościele Ewangelicko-Augsburskim przy ul. św. Antoniego 39 w Tomaszowie Mazowieckim odbędzie się koncert zespołu „Kwadrofonik” w składzie: Emilia Sitarz – fortepian, Bartłomiej Wąsik – fortepian, Magdalena Kordylasińska-Pękala - perkusja, Miłosz Pękala – perkusja oraz goście zespołu: Piotr Sołkowicz, Paweł Nowicki, Hubert Zemler, Radosław Mysłek – grupa perkusyjna, Bartłomiej Zajkowski, Joanna Opalińska – fortepiany, Krystyna Sakowska, Adrian Janda – klarnety, Dagna Sadkowska – skrzypce, Michał Pepol – wiolonczela, Iwona Kmiecik – głos. W programie: kompozycje zespołu Kwadrofonik – Bazuny, Mazurek C-dur, Wiwat, S. Reich – Music for 18 Musicians. Wstęp na koncert jest bezpłatny! Szczegóły na temat festiwalowego programu można znaleźć na stronie: www.kolorypolski.pl.

wtorek, 7 sierpnia 2012

Siedem grzechów głównych (6)

Siedem grzechów głównych to upowszechniony w kulturze spis podstawowych grzechów człowieka i wykroczeń przeciwko Bogu, samemu sobie i religii. W katolicyzmie był on znany już w okresie średniowiecza. Aktualna forma interpretacji spisu dokonana przez katechizm, nie nazywa uwzględnionych w nim pozycji „grzechami” ale „wadami”, które powstają wskutek powtarzania tych samych czynów, będących wynikiem skłonności do grzechu po popełnieniu innych grzechów. Pytania, które zrodziły się w mojej głowie pierwotnie tylko po to, aby pozostać w tym ustronnym miejscu w charakterze pytań retorycznych, ostatecznie postanowiłem zadać także i innym – skoro wydźwięk moich własnych odpowiedzi przybrał w międzyczasie pejoratywne zabarwienie. Zatem, czy tylko ja utwierdziłem się w przekonaniu, że tzw. „obieg” polskiej poezji współczesnej skażony jest kilkoma wadami („grzechami”) wyzierającymi zza poniższych znaków zapytania? Czy poezji towarzyszy (rzecz jasna umownie), któryś z siedmiu grzechów głównych? A może wszystkie? A może żaden z nich? Przekonajmy się…

Piotr Gajda: Jaki jest dzisiaj Twój stosunek do własnego debiutu? Jakbyś scharakteryzował instytucję debiutu w ogóle?

Robert Rutkowski: Do własnego debiutu mam stosunek przerywany. Z pewnością nie jest to książka w moim odczuciu dobra, a tym bardziej taka, która wyznaczyła moją poetycką ścieżkę, bo ta po trzech książkach okazuje się być bardziej kręta niż się spodziewałem. W Niezobowiązującym spacerze po cmentarzu dziś najbardziej podoba mi się tytuł i może dwa, trzy wiersze. Resztę traktuję wyłącznie jako świadectwo rozwoju.

Myślę, że nie ma sensu przywiązywać zbyt dużej wagi do debiutanckiego tomiku, bo tak naprawdę poeta debiutuje każdą swoją kolejną książką, a może nawet każdym nowym wierszem, bo każdy wiersz zaczyna świat od nowa.

PG: Czy Twoim zdaniem możemy w Polsce jeszcze mówić o ogólnopolskim obiegu krytyczno-literackim? Czy uważasz, że ostatnia dekada w polskiej poezji współczesnej doczekała się choćby śladowego omówienia?

RR: „Ogólnopolski obieg” zakłada szerokie grono odbiorców, a jak jest, powszechnie wiadomo. Krytykę literacką traktuję wyłącznie jako spotkanie trzech wrażliwości: twórcy, krytyka i czytelnika – nigdy jako coś wartościującego. Jeśli udaje się tym trzem wrażliwościom spotkać w jednej książce więcej niż raz, jest naprawdę dobrze.

Co do drugiej części pytania, to posłużę się takim case study: jakiś czas temu w drodze do pracy środkami komunikacji miejskiej byłem świadkiem rozmowy dwóch maturzystek. Wyglądała ona mniej więcej tak:
(1) Jaki temat wybrałaś sobie na ustną maturę z polskiego?
(2) Będę mówiła o biografii jako kluczu do odczytania twórczości Jana Kochanowskiego.
(1) A czemu nie weźmiesz czegoś ze współczesności?
(2) Ze współczesności? Przecież ja nic nie wiem o współczesności. Do tego nie ma książek.
Tak chyba powinna wyglądać definicja gorzkiego poczucia humoru, nie sądzisz?

PG: Czy w naszym kraju istnieją odrębne środowiska literackie, czy raczej mamy do czynienia z określonymi nazwiskami rozrzuconymi po kraju, kojarzonymi wyłącznie z przynależnością geograficzną?

RR: Myślę, że jest i tak, i tak. Podział środowiskowy jest na pewno wygodny przy różnego rodzaju klasyfikacjach, historyczno-literackich statystykach czy próbach ogarnięcia tzw. współczesności, ale statystycznie rzecz biorąc ja i mój pies mamy po trzy nogi.

PG: Jaki jest Twój stosunek do nagród literackich w Polsce? Pełnią obiektywną rolę opiniotwórczą, tworzą określone hierarchie literackie? Czy uprawnione jest, aby ich werdykty nazywać umownie „środowiskowymi”?

RR: „Obiektywny” to jedno z najbardziej absurdalnych słów, jakie słyszałem. Nie ma czegoś takiego jak obiektywizm. Trudno traktować przecież tak spotkanie kilku subiektywnych opinii, które nawet w jednym sosie zachowują własny wyrazisty smak. W takim kontekście każdy werdykt jest środowiskowy, nawet jeśli takie środowisko powstało wyłącznie na potrzeby przyznania takiej czy innej nagrody. Inna sprawa, że właściciele restauracji zapraszają do swoich kuchni kucharzy o podobnym do swojego, sprecyzowanym poetyckim smaku. Nie widzę w tym nic dziwnego, a tym bardziej złego.

PG: Którzy poeci nadają ton współczesnej poezji? Czy w ostatnim czasie dołączyły do nich jakieś nowe nazwiska?

RR: Myślę, że trochę za wcześnie na takie namaszczenia. Historia literatury pokazała niejednokrotnie, że potrafi być niezwykle przewrotna. Jeśli wierzyć słowom Byrona, że po pisarzu, który kształtuje smak swojego narodu najwybitniejszym bywa ten, który go psuje, można przypuszczać, że liczyć się będą ekstrema. Poezja letnia przetrwa być może na zaproszeniach ślubnych albo innych okolicznościowych kartach, ewentualnie w środowiskach akademickich jako ciekawostka, choć tutaj mam już dość duże wątpliwości.

PG: Portale poetyckie – jaką pełnią rolę?

RR: Mam wrażenie, że wyłącznie towarzyską.

PG: Jaka jest według Ciebie przyszłość poezji?

RR: Kolorowa. A dosłowniej mówiąc: obawiam się, że poezja w jej tradycyjnej formie prędzej niż później się wyczerpie, zmierzając w stronę multimedialnego przekazu.


* Robert Rutkowski (ur. 1978). Autor trzech zbiorów wierszy: Niezobowiązujący spacer po cmentarzu (Łódź 2002), Łowienie spod lodu (Rzeszów 2008) oraz Wyjście w ciemno (Łódź 2009). Publikował m.in. w „Akcencie”, „Czasie Kultury”, „Frazie”, „Kresach”, „Odrze”, „Pograniczach”, „Toposie” i „Tyglu Kultury”. Stały współpracownik Kwartalnika Literacko-Artystycznego „Arterie”, gdzie na łamach autorskiego cyklu Jeszcze zdarzają się wiersze ukazują się jego wywiady ze współczesnymi poetami. Współpracuje także z dwumiesięcznikiem literackim „Topos”. Tłumaczony na angielski i serbski. Mieszka w Łodzi.

piątek, 3 sierpnia 2012

Damien

Istnieją takie przeżycia, o  których większość z nas woli milczeć, gdyż nie odnoszą się do codziennej rzeczywistości i nie poddają się racjonalnym wyjaśnieniom. Nie wywołują ich jakieś szczególne zdarzenia zewnętrzne, są one raczej związane z naszym życiem wewnętrznym. Najczęściej lekceważymy je, traktując jako wytwory własnej wyobraźni i nie dopuszczamy ich do świadomości. I nagle, w sposób niezwykły, zachwycający lub alarmujący, znane nam otoczenie ulega transformacji, ujawnia się nam w nowym świetle, nabiera wyjątkowego znaczenia… No, no, drodzy przyjaciele, znajomi i sąsiedzi, grupa, która w ten sposób anonsuje własną twórczość, musi być bardzo naiwna, infantylna albo wręcz przeciwnie – genialna!

I dalej, żeby przyszły słuchacz nie miał żadnych złudzeń ani poczucia częstych niczym projekcje filmowe omamów, leci to tak: Lecznica Stałych Doznań to nie tylko zespół muzyczny. To zespół nowych zewnętrznych przeżyć, mających na celu aktywować nowe przeżycia wewnętrzne (…). Naszym celem nie jest odrzucenie rzeczywistości, lecz PENETRACJA jej głębszych wymiarów, zasłoniętych codziennymi doznaniami. Co prawda Freud to nie jest, ale brzmi intrygująco. Jeśli więc nie boicie się penetracji (być może nawet inwazyjnej), warto sprawdzić, co się za tym wszystkim kryje. Okazuje się, że nikt inny jak debiutujący prowincjusz; zespół z Oławy grający muzykę zawierającą niewątpliwe wpływy post metalu, noise rocka i wyzwolonego, psychodelicznego eksperymentu. Płyta Moje trudne dziecko powstawała przez dwa lata w prywatnym studiu w intrygującym miasteczku Skarbimierz. Efektem tej niezwykle interesującej sesji są „dziwne” na polskim rynku dźwięki oraz jeszcze „dziwniejsze” teksty.

Dla wszystkich fanów Neurosis, Toola i Isis jak najbardziej, dla całej reszty – nie zaszkodzi posłuchać, a nawet się w te trudne klimaty wczuć: mimo że to wielowymiarowa i pokręcona muzyka, jakby przeniesiona z najgorszego w życiu tripu ikony amerykańskiej kontrkultury z lat sześćdziesiątych, Huntera S. Thompsona. Gorzej – te dźwięki to jakby być „on the road”, znaleźć się nagle w samym środku filmu Las Vegas Parano (a ten film to przecież jeden WIELKI trip), za towarzyszy podróży mieć Kena Keseya, Jacka Kerouaca, Charlesa Bukowskiego i Williama Burroughsa, dzierżącego w jednej dłoni naładowany i odbezpieczony magnum 45, w drugiej zaś jabłko. To jak po szoku związanym z odsłuchaniem utworu „[pierwszy kontakt z dźwiękiem]” doznać olśnienia: skrótem nazwy Lecznica Stałych Doznań jest przecież LSD! Lecz choć to skrót oczywisty, przy okazji jest i metaforyczny, może mu towarzyszyć także symboliczne i literackie odwoływanie się do lekkości „Lucy in the Sky with Diamonds”.

Muzyka LSD przenosi słuchacza do szalonego świata, w którym dominują mocno rockowe, przesterowane riffy, zakręcone patenty rytmiczne okraszone psychodelicznymi, czasem „odczłowieczonymi ” dźwiękami. Do świata, gdzie Królem Maciusiem I jest androginiczny chłopiec z okładki płyty, hymnem industrialny utwór „Kanibalizm Naszych Czasów”, a rzeczywistość alternatywną stanowi Marilyn Manson uprawiający dziennikarstwo muzyczne w stylu „gonzo” („Cirrus”). Oto muzyka naszych czasów zwiastująca „syf i wysoką technologię”. Makabra, wściekłość i apokalipsa.

Nie przyniosą ulgi dwie części „Synestezji”; nie zaznamy stanu, w którym doświadczenia jednego zmysłu (np. wzroku) wywołują również doznania charakterystyczne dla innych zmysłów. Niskie dźwięki wywierają wrażenie twardości, barwę niebieską odczuwa się jak dotyk ukropu. Falować będzie jedyny kanał w telewizji („Izo TV”), nic się nie uspokoi nawet wówczas, kiedy wrzask wokalisty zmusi do ukrycia się po drugiej stronie lustra („Po Drugiej Stronie Lustra”). Tam będzie równie głośno i „zimno” jak dotychczas, a w dodatku podobnie jak w makabrycznej wyliczance z początku płyty: Raz i dwa , kupiłem sobie kiedyś psa / Trzy i cztery, pies ten dziwne miał maniery / Pięć i sześć, wcale lodów nie chciał jeść / Siedem, osiem, o ludzkie kości tylko prosił. Oto nagle znaleźliśmy się w samym środku jakiejś „surrealnej” rzeczywistości, w czym utwierdza „Autopsja [I]”, przy której przychodzi do głowy myśl, że taka na przykład „szpanerska muza” Cool Kids of Death jest w porównaniu z tym, czego aktualnie słuchamy, ketchupem z McDonald’sa używanym do zabawy podczas Halloweenu. „ Autopsja [II]” i „Świadek” to już ekstremalna „wściekłość”. Tu już prawdziwa krew się leje… Jeśli spodziewacie się, że „Baranek Dolly” okaże się barankiem ofiarnym, w ogóle się nie zawiedziecie. W świątyni-tej-muzy jest przestrzennie i klimatycznie. Ceremonialną muzykę dopełnia wrzaskliwy wokal Marcina Żudraka, który niczym opętany miota się między natchnieniem a desperacją, między końcem świata a zbawieniem.

Ani chwili wytchnienia; od pierwszego do ostatniego utworu pęd zimy na łeb, na szyję ze stromego zbocza zakończonego urwiskiem, w jaskrawo pomalowanym autobusie, niby jacyś Merry Pranksters. Na koniec okazuje się, iż naszym przewodnikiem w czasie tej podróży był ów „eteryczny ” chłopiec z okładki, a imię jego brzmiało: Damien.

     Lecznica Stałych Doznań, Moje Trudne Dziecko. Wydanie własne 2011.

                                                          [prwdr.: „Arterie”, nr 1/2012, s.119.]

środa, 1 sierpnia 2012

Siedem grzechów głównych (5)

Siedem grzechów głównych to upowszechniony w kulturze spis podstawowych grzechów człowieka i wykroczeń przeciwko Bogu, samemu sobie i religii. W katolicyzmie był on znany już w okresie średniowiecza. Aktualna forma interpretacji spisu dokonana przez katechizm, nie nazywa uwzględnionych w nim pozycji „grzechami” ale „wadami”, które powstają wskutek powtarzania tych samych czynów, będących wynikiem skłonności do grzechu po popełnieniu innych grzechów. Pytania, które zrodziły się w mojej głowie pierwotnie tylko po to, aby pozostać w tym ustronnym miejscu w charakterze pytań retorycznych, ostatecznie postanowiłem zadać także i innym – skoro wydźwięk moich własnych odpowiedzi przybrał w międzyczasie pejoratywne zabarwienie. Zatem, czy tylko ja utwierdziłem się w przekonaniu, że tzw. „obieg” polskiej poezji współczesnej skażony jest kilkoma wadami („grzechami”) wyzierającymi zza poniższych znaków zapytania? Czy poezji towarzyszy (rzecz jasna umownie), któryś z siedmiu grzechów głównych? A może wszystkie? A może żaden z nich? Przekonajmy się…

Piotr Gajda: Jaki jest dzisiaj Twój stosunek do własnego debiutu? Jakbyś scharakteryzował instytucję debiutu w ogóle?

Rafał Gawin: Mój stosunek do debiutu jest bardziej pozytywny niż negatywny (choć powoli zaczyna mi się „osłuchiwać” i „oczytywać”). Wydałem wiersze w dwóch językach, które przeczytała rodzina i znajomi (a przynajmniej taka jest oficjalna wersja; jeden kolega przynajmniej przyznał się, że jeszcze nie zajrzał do środka), pojawiło się kilka recenzji.

Debiut jest jak pierwszy raz. Trzeba go mieć za sobą i siłą rzeczy pamięta się go do końca życia. Chociaż niektórzy poeci (i poetki) debiutują kilkakrotnie. To w sumie nic dziwnego w czasach, w których błonę dziewiczą można zrekonstruować. Ciężej z charakterem. W każdym razie świadczy to też o odwadze, bo znowu może zaboleć.

PG: Czy Twoim zdaniem możemy w Polsce jeszcze mówić o ogólnopolskim obiegu krytyczno-literackim? Czy uważasz, że ostatnia dekada w polskiej poezji współczesnej doczekała się choćby śladowego omówienia?

RG: To zależy, jak na to spojrzeć. Pisma mają etatowych recenzentów, którzy, często niezależnie od nazwiska, wszystko chwalą. Normą są recenzje wzajemne, zdarza się, że na łamach tego samego czasopisma, np. nad morzem. Czyli w takim rozumieniu jest obieg, nawet kilkanaście obiegów. Zamkniętych i zadowolonych z siebie. „Najgroźniejszych” w tym wydaniu w sieci, nie tylko jeśli chodzi o blogi.

Ostatnia dekada w polskiej poezji współczesnej (brzmi to groźnie, ale sam zaproponowałeś taki termin) doczekała się choćby śladowego omówienia (m.in. Anna Kałuża, Alina Świeściak, Paweł Kozioł, Karol Maliszewski, Marcin Orliński). Czy nie jest ono jednak zbyt grzeczne i poprawne politycznie (i to biorąc pod uwagę ostrzejsze komentarze Świeściak, a zwłaszcza Kozioła)? Gdzie są jaja albo jajniki krytyków? Jeżeli ktoś z nich korzysta, jest to zwykle osoba o tzw. wielokrotnie podważonej wiarygodności krytycznoliterackiej, która równa z ziemią wszystko „według klucza” (nazwisk nie przytoczę nie ze względu na grzeczność, tylko dlatego, że nie warto ich propagować).

Ciężko jednak wydzielić zaproponowany przez ciebie okres literacki w kontekście ciążącego już polskiej poezji podziału politycznego, na przed 1989 rokiem i po 1989 roku. Tak naprawdę dopiero teraz wychodzą podsumowania tego dwudziestolecia (ostatnio chociażby w WBPiCAK: zbiorówka o „epoce” i zbiorówka o Marcinie Świetlickim).

PG: Czy w naszym kraju istnieją odrębne środowiska literackie, czy raczej mamy do czynienia z określonymi nazwiskami rozrzuconymi po kraju, kojarzonymi wyłącznie z przynależnością geograficzną?

RG: Tak, istnieją. Mamy środowiska literackie: geograficzne, czasopiśmiennicze i oczywiście towarzyskie. Mamy też drugi, w sumie coraz modniejszy podział na środowiska lewo- i praworęczne, ze szczególnym uwzględnieniem bogoojczyźnianych i mniej szczególnym – ekologicznych. Myślę, że choćby odrobinę doświadczony czytelnik nie będzie miał problemów z samodzielnym zaklasyfikowaniem konkretnych środowisk.

PG: Jaki jest Twój stosunek do nagród literackich w Polsce? Pełnią obiektywną rolę opiniotwórczą, tworzą określone hierarchie literackie? Czy uprawnione jest, aby ich werdykty nazywać umownie „środowiskowymi”?

RG: Mój stosunek do nagród literackich jest entuzjastyczny. Chętnie bym jakąś otrzymał. To w końcu prawie zawsze dodatkowy zastrzyk gotówki, dodatkowy splendor i zazdrość kolegów po klawiaturze.

Nagrody literackie coś tam hierarchizują (w przypadku prozy wciąż mogą wpływać na rankingi sprzedażowe, choć w coraz mniejszym stopniu, w końcu rynek wydawniczy zdominowały czytadła), jednak doświadczony czytelnik i tak będzie czytał swoje. Ale na przykład ja daję się nabrać i kolekcjonuję książki nominowane. Choćby na zasadzie: „Jakim cudem?” i „Dlaczego nie ja?”. Co nie zmienia faktu, że lubię się pozytywnie zaskoczyć (np. Gdynia dla Marty Podgórnik).

Jeśli chodzi o ochronę środowiska – Orfeusz ma szansę stać się nagrodą środowiskową, Silesius ma szansę przestać być nagrodą środowiskową. Nike i Gdynia trzymają się dzielnie, choć Nike już jakiś czas temu skostniała, a Gdynia powoli zmierza w tym właśnie kierunku. Taki jednak los stawania się nagrodą „kanoniczną”: nominuje się poetów, którzy literacko już nie żyją, często zaraz po ich literackiej śmierci.

PG: Którzy poeci nadają ton współczesnej poezji? Czy w ostatnim czasie dołączyły do nich jakieś nowe nazwiska?

RG: Niezmiennie od ponad dwudziestu lat John Ashbery i Frank O’Hara, czyli Andrzej Sosnowski i Marcin Świetlicki z jednej oraz Zbigniew Herbert i Czesław Miłosz z drugiej strony. Z niewielką pomocą Bohdana Zadury i sporą Tadeusza Różewicza, wbrew pozorom z obu stron. Jak widać na załączonym obrazku, podział na klasycystów i barbarzyńców nie wydaje mi się tak oczywisty i dwubiegunowy, choć nie biorę pod uwagę lawirantów, bo to twórcy osobni, a przez to z punktu widzenia „tonów” poezji polskiej marginalni (np. Wojciech Bonowicz, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki i Dariusz Suska).

Roman Honet, niezależnie od powiązań, robi dużą krzywdę młodym poetom: pisze w taki sposób (pozornie łatwo i przyjemnie: intuicyjnie, obrazowo), że coraz większa ich grupa naśladuje go powierzchownie i bez zrozumienia. Tak samo (wcześniej) „zwodząco” przystępny w naśladowaniu Mariusz Grzebalski. To już nie jest nurt ośmielonej wyobraźni ani postbrulionizm (czy dobitniej, postbanalizm), tylko tani ekshibicjonizm bebechowy.

Nie widzę tutaj miejsca na fenomen Tomasza Pułki, w prostej linii wywodzącego się od ashberystów, którzy odrobili lekcje z historii awangardy, poezji konkretnej i nowych mediów.

PG: Portale poetyckie – jaką pełnią rolę?

RG: Obecnie przede wszystkim towarzyską (choć też coraz rzadziej – sieciowe życie literackie przenosi się na blogi, w końcu tutaj każdy bojowy twórca ma swój zaścianek, którego może bronić i z którego atakować, dowolnie zarządzając wypowiedziami popleczników i przeciwników). Warsztatowość portali podawana jest w coraz większą wątpliwość. Ci, którzy mogli się jeszcze czegoś nauczyć, zrobili to na podobnych portalach albo w miejscach lepiej się do tego nadających (np. w realu) wcześniej, a teraz się mądrują, oporni na dalsze nauki.

Portale poetyckie A.D. 2012 to takie szuflady, których nie ma gdzie wsunąć.

PG: Jaka jest według Ciebie przyszłość poezji?

RG: Poezja nie ma przyszłości. Ma za to bogatą przeszłość. I drażniącą teraźniejszość, która nie pozwala nie pisać.

* Rafał Gawin - ur. 1984 r. w Łodzi. Poeta, okazjonalnie krytyk, współzałożyciel „mŁodzi Literackiej", korektor i redaktor Kwartalnika Artystyczno-Literackiego „Arterie". Wydał arkusz Przymiarki (Biuro Literackie, Wrocław 2009) i dwujęzyczną książkę poetycką WYCIECZKI OSOBISTE / CODE OF CHANGE (OFF_Press, Londyn 2011). Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej", „Odrze", „Tyglu Kultury", „Opcjach", „Kresach", „Frazie", „Redzie", „Portrecie", „Wyspie", „Arteriach", „Wakacie", „Cegle" i internetowych stronach Biura Literackiego oraz w antologiach Na grani (SPP OŁ, POS, Biblioteka „Arterii", Łódź 2008), Połów. Poetyckie debiuty 2010 (Biuro Literackie, Wrocław 2010) i Anthologia#2 (Off_Press, Londyn 2010). Mieszka w Łodzi.